FAQ   Szukaj   Użytkownicy   Grupy   Galerie   Rejestracja   Profil   Zaloguj się, by sprawdzić wiadomości   Zaloguj     
FF Bulletproofs/UWAGA-poprawione,no i się kajam:)+2cześć
Idź do strony 1, 2  Następny
 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Band of Brothers / Kompania Braci Strona Główna :: O serialu
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Miss.Finn
Starszy szeregowiec
Starszy szeregowiec



Dołączył: 09 Kwi 2007
Posty: 12
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Hotel New Hampshire

PostWysłany: Pon 15:51, 09 Kwi 2007    Temat postu: FF Bulletproofs/UWAGA-poprawione,no i się kajam:)+2cześć

Hej wszystkim !

Jestem nowym członkiem forum i oczywiście fanką przewspaniałego serialu Kompania Braci, jak również fanką filmów wojennych(mój ukochany-Cienka czerwona linia -polecam obejrzyjcie, to jest dopiero arcydzieło!) oraz książek wojennych (moja ulubiona Razz -Cienka czerwona linia Jones'a oczywiście, na podstawie której film nakręcono). Już od dwóch lat zastanawiałam się czy by się nie zapisać na forum BOB; potem tamto stare zniknęło no i niedawno znalazłam to , więc jestem.

A jeśli już jestem, to postanowiłam troszkę rozruszać to forum. Na amerykańskich- jak pewnie w większości wiecie, są zawsze popularne działy 'fanfiction', czyli te, gdzie umieszcza się opowiadania, czasami całe trylogie, napisane przez fanów dla fanów, na postawie konkretnych seriali. Co do BOB to próżno ich szukać, bo jakoś poznikały z sieci,ale za to są na największym amerykańskim portalu z fanficami -na [link widoczny dla zalogowanych] trzeba szukać w dziale Movie(nie mam pojęcia czemu nie tv series Rolling Eyes , ale mniejsza o to Wink ). W każdym razie wiem, że kiedyś na jednej polskiej stronie BOB był konkurs na opowiadania i ktoś tam nawet pisał, więc ja postanowiłam kontynuować tradycję i bardzo chciałabym by coraz więcej osób pisało to może byśmy stowrzyli polski dział fanfiction na podstawie BOB Razz

A teraz co do mojego opowiadania-zarys kamapanii Easy na etapie-Foy-Noville został przeze mnie zmieniony na potrzeby mojej autorskiej wizji opowieści i jakby co to uprzedzam żeby nie bulwersować się zmianami, gdyż jak mówi za siebie sama nazwa fanfiction jest to fikcja literacka fanów i ma więcej wpólnego z wyimaginowaną historią niż serialem czy książką 'Kompania Braci'. Myślę zresztą, że to jasne, tak samo jak to, że pojawiają się postacie przez mnie całkowicie zmyślone. Nie zmienia to jednak faktu, że głównymi bohaterami mojej opowieści są moje dwie ukochane postacie z serialu-sanitariusz Eugene Roe i Winters Cool Very Happy I ich losy będą tutaj w głownej mierze przedstawiane, zarówno wcześniejsze jak i pozniejsze, gdyż musicie wiedzieć, że będą się tu przeplatać części z dwóch wymiarów czasowych-wojennego i powojennego. Będzie to zatem bardzo długa trylogia(taką planuję) i dlatego nie przerazcie się długością prologu jakby co Wink Twisted Evil I niech Was nie zniechęcą niektóre naturalistyczne opisy-musialam je umieścić by oddać te emocje, o które mi chodziło.

A teraz przyjemnej lektury. Zapraszam.

UWAGA! WERSJA POPRAWIONA!

The Band of Brothers : Bulletproofs

Prologue

If the God’s with us, who’s with them?
Tom Hanks in Saving Private Rayan movie

Nagle niebo stało się piekłem. Najpierw rozjarzyło się bielą, której jaskrawość przenikała czaszkę aż do bólu, a następnie gwałtownie przemieniło się w szkarłatny ocean, syczący złowieszczo artyleryjskim ostrzałem nad głowami wynędzniałych żołnierzy, od paru dni usiłujących przeżyć w zaśnieżonych lasach niedaleko belgijskiego Foy.

Eugene Roe, starszy sanitariusz kompanii Easy, silniej wtulił głowę w ramiona. Podciągnął kolana pod brodę tak by zajmować jak najmniej miejsca na tej przeklętej ziemi i by jakakolwiek bomba miała mniejsze szanse go trafić, a także zacisnął oczy, by rozbłyski nie oślepiły go na dobre. Jego umysł był w tej chwili pusty, choć przecież robił to wszystko z logiką noszącą cechy matematycznej precyzji. Nawyk, odruch-przemknęło mu przez myśl-Zupełnie jak pies Pawłowa. Zaśmiał się krótko.
-Jasna cholera, z czego się śmiejesz, stary?-wychrypiał kulący się obok niego sierżant Carwood Lipton. – To pieprzony nalot !
Eugene nie odpowiedział. Wokoło, prócz ogłuszających wybuchów i strzałów, słychać było pierwsze jęki, pokrzykiwania, a nawet płacz. Pociski, niczym gejzery wodę, wyrzucały w górę strumienie ziemi, pomieszanej ze śniegiem, a czasami z krwią jakiegoś nieszczęśnika. Zapanował chaos. Chaos, do którego wszyscy biorący udział w wojnie, łącznie z komapnią Easy, zdążyli już przywyknąć.

Eugene poczuł drążce plecy Liptona, coraz bardziej przytulające się do jego ciała i zaczął rozmyślać nad tym, czy będąc żołnierzem na tak okrutnej wojnie, można w ogóle do czegoś nie przywyknąć. Od razu odkrył, że odpowiedz na to pytanie jest twierdząca. O ile bowiem każdy walczący posiadał zdolność zaakceptowania widoku trupów czy ran, czy też potrafił nauczyć się zabijać na rozkaz, co wcale nie jest takie trudne jeśli nie ma się wyboru-a podczas wojny prawie nigdy się go nie ma-to jednak nikt nie umiał pogodzić się z własnym cierpieniem. Eugene obserwując swych towarzyszy z jednostki dochodził do wniosku, że posiadł tę wiedzę dzięki swojej specyficznej roli jaką odgrywał w wojsku i że dlatego ma przewagę nad tymi, do których przyjdzie ona dopiero z bólem. Jako oddziałowy medyk miał nieść swymi umiejętnościami ukojenie ludziom zranionym, a obserwacja reakcji szoku, niezmiennie pochłaniającej okaleczonych, dała mu pewność, że czym innym jest widzieć rannych, a czym innym być rannym samemu. Z tym drugim doświadczeniem, z uczuciem, które owo doświadczenie ze sobą niosło, nie mogło się równać absolutnie nic w życiu człowieka, zupełnie jak z miłością lub nienawiścią.

I choć Eugene Roe osobiście nigdy tego nie doświadczył, znał unikatowość emocji, które przynosi rozerwana noga, odcięta ręka, wybite oko. Może właśnie to był powód, dla którego Roe nie nosił karabinu, lecz lekarską apteczkę.

Filozofowanie musiał jednak Eugene odłożyć na pozniej, gdyż w tym momencie do jego uszu dotarł rozdzierający, nieludzki wrzask, a po sekundzie rozpaczliwe wołanie o medyczną pomoc.
- Czas na ciebie, doktorku-wysapał Lipton, klepiąc go w nogę.
Roe wstał, z trudem prostując zmarznięte kości, podciągnął pasek od aptecznej torby i najszybciej jak tylko zdołał, wygramolił się z dołu. Odległość dzielącą go od poszkodowanego pokonał w paru susach. Naokoło, wciąż strzelały w górę fontanny śniegowej brei, a jasne punkty rozświetlały bombardowane miejsca.
-Odsuń się !-nakazał Eugene stojącemu po jego prawej żołnierzowi, którego nie kojarzył, a który najwyrazniej wezwał pomoc.
Przyklękając obok leżącej na ziemi i drgającej z bólu osoby, Roe rozpoznał w niej swojego druha z kompanii, Johnny’ego Evansa. Objął go wzrokiem, nie pozbawionym braterskiej czułości, na którą od dawna nie miał sposobu-ona w nim po prostu była, była w nich wszystkich, każdego dnia, gdy maszerowali ramię przy ramieniu, gotowi oddać za siebie życie-i przeklął w myślach. Tak, Euegene spojrzał na szeregowego Evansa z miłością i już wiedział. Czasami wystarczył jeden rzut okiem by ocenić powagę zranienia, by ocenić czy jeszcze żywy czy już trup. Wycenianie życia. To była ta chwila w fachu Eugena, z którą nigdy się nie godził. Dlatego teraz, mimo tego, że według wszelkich rachub Johnny Evans miał umrzeć za parę minut, Eugene postanowił wierzyć w cud. Nie poddawać się. Czy nie o to chodzi w tym wszystkim ?
- Zabierzmy go stąd!- wykrzyczał donośnie do zdrowego żołnierza, starając się nie zwracać uwagi na świszczące nieopodal kule i obezwładniające dudnienie wybuchów.
Tamten pokiwał głową i zaraz wspólnie, biorąc Evansa pod ramiona, przeciągnęli go kilkanaście metrów w głąb lasu, gdzie było w miarę spokojnie. Tu, we względnej ciszy, Egene usiadł na śniegu nie zważając na swoje przesiąknięte zimnem ubranie i rozerwał koszulę rannego towarzysza. Rana wyglądała paskudnie. Wybuch wyrwał z lewego boku poniżej pachy aż do biodra, kawał mięsa, po którym ziała tylko krwaworóżowa dziura, wypełniona miazgą kości i wnętrzności. Była miękka niczym małża wydłubana ze swej muszli.
-Masz!-Roe wyłuskał morfinę zębami i rzucił pomocnikowi torbę- Wyjmij stąd dwa długie bandaże i trzy opaski !
Po czym pochylił się nad ofiarą i otwierając te torebki morfiny jakie trzymał, wsypał naraz całą ich zawartość w ranę.
- Johnny-odezwał się mocnym głosem-Patrz na mnie !
Ale Johnny Evans był już bez świadomości. Przeszklone oczy uciekały mu w górę czaszki, oddech stawał się płytki, konwulsje przybierały na sile, a krew lała się obficie.
- Ściśnij tu!-Eugene komenderował swoim pomocnikiem bez opamiętania, starajac się jak najlepiej założyć ucisk i zatamować krwawienie.-Mocniej…! Tak…Johnny, Johnny nie zasypiaj !
- Wciąż przesiąka, psia krew!-młody żołnierz wspomagający Eugena szarpnął za węzeł od opaski uciskowej.
Eugene wyciągnął z apteczki jeszcze jeden bandaż.
- Podnieś go lekko w górę. Delikatnie !
Gdy tylko go ruszyli, Johnny wrzasnął z bólu, cucąc się raptownie, a potem złapał Eugena za kołnierz i usiłował coś do niego powiedzieć, ale nie mógł wydobyć już głosu. Eugene patrząc prosto w jego duże, jasne oczy pojął o co chodzi. To była śmierć. W tych oczach była śmierć i nic więcej. Nic, poza ostatnim błaganiem, nic poza pragnieniem ujrzenia nieba, totalna kapitulacja . To nie było ważne, czy ktoś czeka po drugiej stronie. Mógł to być każdy, mogło być wszystko. Obojętnie kto. Diabeł czy Bóg, nieważne. Liczyło się tylko, by nie czuć więcej bólu.
W następnej sekundzie Eugene zobaczył, że zrenice Evansa znieruchomiały i poczuł jak ręka zaciśnięta tuż przy jego szyi opada bez czucia. Ból odszedł.

Sanitariusz podniósł się z klęczek, wziął swoją torbę z lekami i patrzył, patrzył przez wieczność. Wszędzie przed nim, pociski ryły w ziemi, w ciałach i w duszach, wszędzie ludzie krzyczeli, przyzywając imię Boga, a czasem i jego własne, Eugena. Ale on nie potrafił się ruszyć. Stał tak, jakby na świecie był tylko sam, niczym niezmącona cisza i te oczy wypełnione śmiercią, które wciąż na niego patrzyły.
-Uwaga !- głośny krzyk przywrócił Roe’a do rzeczywistości.
Jego żyjący towarzysz przewalił go na ziemię jednym szarpnięciem i razem potoczyli się pod najbliższe drzewa. Kiedy z powrotem wstali, w miejscu ciała Johna Eavnsa był już tylko lej po bombie.

***
Trudną sytuację, która dała się we znaki wszystkim żołnierzom 101 Dywizji Powietrznodesantowej w okolicach Foy w równym stopniu co nieudolność porucznika Dike’a kompanii Easy, udało się w końcu opanować i w rezultacie małą wioskę nareszcie zdobyto. Nastała noc i niebo nad lasami koło Foy, gdzie stacjonowała Kompania Braci, zrobiło się całkiem czarne. Wybuchy ucichły już parę godzin przed zmierzchem, ogniska bombowych błysków zgasły i tylko sporadyczne strzały przecinały wieczorną ciszę od czasu do czasu.

Wszyscy żołnierze o tej porze siedzieli w swoich schronach przeciwbombowych, jeśli można było tak nazwać wykopane z trudem w zamarzniętej ziemi doły. Niektórzy spali, oparci głowami o karabiny, drudzy czuwali, a białka ich oczu świeciły w ciemności. Inni znowu, jak sierżant Don Malarkey, chodzili od jednego dołu do drugiego, zaglądając do zajomych, pożyczając od nich rozmaite rzeczy bądź też ucinając sobie kumplowską pogawendkę, tak jakby znajdowali się na harcerskim biwaku.

Kapitan Richard Dick Winters siedział sam, co zresztą robił dość często, mimo że jego dół mógł pomieścić czterech ludzi i był większy od pozostałych. Jako zastępca dowodzącego 2 batalionem, ale także i wcześniej, gdy jeszcze bezpośrednio dowodził kompanią Easy, odznaczał się charyzmą, inteligencją i pedantyzmem, przy czym wszyscy wiedzieli, że to od siebie wymaga najwięcej. Faktycznie, z natury był perfekcjonistą w takim samym stopniu jak i mizantropem- lubił zostawiać ze swymi myślami sam na sam, rozważać w skupieniu dreczące go kwestie i z tego powodu w nieoficjalnej nomenklaturze, którą posługiwali się niektórzy żołnierze, nazywany był, zresztą zręcznie, kapitanem-filozofem. Niewielu za to wiedziało, że wrażliwa natura Wintersa, to jego sposób na zachowanie zdrowego rozsądku w całym tym szaleństwie, jakim była tocząca się wojna. Prócz tego-choć większość oddziału nie zdawała sobie z tego sprawy, z prostej przyczyny braku czasu i ochoty na zastanawianie się po całych dniach ciężkich walk-ta wrażliwość, sprawiała , że Winters potrafił dowodzić ludzmi i podnosić ich na duchu w najgorszych momentach boju.

Jednak Eugene Roe, jako jedyny wiedział o Wintersie wszystko podobnie jak wszystko wiedział o ranach, właśnie dlatego, że posiadał duszę równie subtelną. Teraz, obudzony pojękiwaniem Liptona, którego widocznie dręczył koszmar wojennych przeżyć, opuścił schronienie, postanowiwszy odwiedzić kapitana. Wziął z sobą apteczkę, bo chociaż zwykle o tej porze nie można było spodziewać się ataku, Eugene był przezorny, a może raczej rozsądny.

Poprawił hełm i odruchowo rozglądał się na boki. Wszędzie w żołnierskich ziemiankach, panował spokój tak jakby wojny nie było, jakby to, co tu robili przed paroma godzinami było kuriozalnym snem, wyśnionym w malignie. Te ziemianki są jak nasze ukochane domy-myślał Eugene-Pełne ciepła, miłości i bezpieczeństwa, lecz przecież złudnego…A jednak wracamy do nich jak do rodzinnego schronienia, pokładamy w nich nadzieję na uratowanie życia w czasie każdego nalotu, jakbyśmy szli do matki, choć to jest tylko mokra, twarda ziemia, którą wygrzebaliśmy własnymi rękami.

Patrzył pod stopy. Na świetlistobiałym śniegu, który skrzył się w chłodnym świetle księżyca niczym brokat, pełno było krwawych śladów. Eugene wiedział, że niebawem zniknął, jak ludzie, którzy je zostawili.
-Cześć doktorku!-czyjś głos zawołał go po drodze-Masz tytoń?
Roe zatrzymał się, spoglądając z góry na szeregowca Ernesta Oats’a.
-Nie.
Oats pokiwał głową.
- Dokąd idziesz ?
- Do kapitana-Egene wypuścił przez usta chmurę pary-Idziesz ze mną ?
- Taa-Oats podniósł się na nogi-Może on coś ma.
Eugene podał mu rękę, pomagając wyjść na powierzchnię. Wkrótce obaj dotarli do schronienia kapitana Richarda Wintersa.
-Cześć szefie-Ernesto uśmiechnął się szelmowsko, pakując się od razu do środka-Masz może coś na odtrutkę ?
Winters, który siedział do tej chwili pogrążony w milczeniu, obracając w rękach broń, podniósł wzrok na przybyłych.
-Tak, chodzcie chłopaki-odparł bez wahania.
Eugene zeskoczył i przykucnał obok dowódcy.
- Nie możecie spać?-Dick Winters podał zadowolonemu Ernestowi papierosa.
- Ja nigdy tu nie śpię-przyznał Oats odpalając ogień.
- Tak, tu nie jest zbyt wygodnie-rzekł Winters.
- Ano, pieprzony Grand Hotel to nie jest-Oats zmrużuł oczy, zaciągając się łapczywie.-Ale ty doktorku, to już masz całkiem przechlapane, co ?
Eugene drgnął , patrząc zamglonym wzrokiem na Oats’a. Nie przepadał za jego poczuciem humoru. Starał się tego nie ujawniać, ale w tej sekundzie nie musiał się wysilać.
-Czemu tak myślisz?
- Musisz być czynny całą dobę. Codziennie patrzysz na trupy, jak ty to znosisz, bracie? Przecież jutro nic się nie zmieni-Oats strzepał popiół na śnieg-Jutro będzie tak samo jak dzisiaj. Uratujesz dwóch, pochowasz kilkunastu.
Eugene potrząsnął głową.
-Robię to co do mnie należy-odparł-Tak jak ty. Zresztą dwóch to aż dwóch. Ja uratuję dwóch, ty kilkunastu zabijesz.
Oats zaśmiał się.
- Bracie, co byśmy bez ciebie zrobili !-odetchnął, klepiąc Roe’a po plecach-Przyznam, że cię lubię.
Winters uśmiechnął się pod nosem.
-Trzeba napisać do matki Evansa-powiedział znienacka- Czy ktoś znał go bliżej?
-Zdaje się, że O’Keefy znał go najlepiej-Oats zasępił się- Ale nie wydaje mi się, by umiał nabazgrać chociaż słowo.
Umilkli, przez dłuższy moment patrząc w otwarte niebo. W końcu, Oats wstał.
- No, idę-zakomunikował- Marshall potrzebuje wsparcia-dodał, wskazując na niewypalonego papierosa.
Pożegnał się, pozostawiając Wintersa wraz z Eugenem, który już lekko drzemał. Winters patrzył na niego, aż w końcu położył mu dłoń na ramieniu.
- Eugene…?
Roe otworzył oczy.
- Tak, panie kapitanie?
- Ilu dziś straciliśmy?
- Pięciu łącznie z Johnnym-sanitariusz przejechał dłonią po czole-Ale tylko Johnny zdążył się nacierpieć…
Richard Winters wziął do graści trochę śniegu i obserwował jak roztapia się na strzępie jego rękawiczki.
-Było aż tak zle ? –wyszeptał cicho.
-Panie kapitanie…-Eugene zawahał się- To było takie dziwne. Znam śmierć jak własną matkę. Jestem przy nich, gdy przychodzi. Ale dziś, kiedy Johnny umierał, po raz pierwszy zrozumiałem, że to wszystko…że ona…że to jest samo z siebie. Jak ból , jak strach. Chodzi mi o to, że na świecie nic nie ma, oprócz nas. I naszych wrażeń. To my wtwarzamy pociski, które nas zabijają i my zadajemy sobie ból. A potem chcemy tylko by minął. Czy to ma jakiś sens ? Patrząc w oczy Johnnyego pojąłem, że sens to jest również nasz wynalazek…I dotarło do mnie, że nic już nie wiem. Ciężko jest żyć z taką świadomością.
Winters skrzyżował ramiona na piersi i pewniej oparł się o pled, rozłożony za plecami.
-Możliwe, Eugene. Ale nawet jeśli, czy sam sens, nie ma znaczenia ? Co by było, gdybyś nie odczuwał sensu, czy ratowałbyś ich wszystkich i czy my wszyscy, poszlibyśmy na tą wojnę, gdyby nie jakieś wyższe cele ? Trzeba wierzyć w jakieś zasady Eugene, trzeba w coś wierzyć ! Inaczej człowiek może tylko zwariować. Nie mówię, że to ma być Bóg lub konkretna religia, nie mówię, że to ma być ideologia. To może być miłość, to może być osoba. Ale wierz w coś Eugene, bo inaczej nie będzie dla nas ratunku.
Winters przerwał. Egene patrzył w ciemność.
-Wierzę, kapitanie-odezwał się w końcu- Wierzę. Tylko mam dużo wątpliwości.
- Każdy z nas je ma.
- I to wiem.- Eugene zebrał się do odejścia-Dziękuję, kapitanie.
Winters skinął nieznacznie głową. Kiedy Roe oddalił się już od niego na dobrych parę kroków, zawołał za nim.
- Eugene…bądź przy mnie, jeśli mnie dostaną –zielononiebieskie oczy Wintersa wypełnione były jakąś daleką tęsknotą- Po prostu bądź przy mnie.
Egene przymknął powieki.
- Postaram się , panie kapitanie-powiedział, po czym machnął ręką-Ale nie sądzę, by pana dostali.
To mówiąc odszedł, a gdy wracał, naokoło rozlegały się śpiewy tych, którzy nigdy nie mogli zasnąć, przemieszne z jękami tych, którzy zasypiali zawsze.

***
O bladym świcie, a dokładniej o piątej rano, wszystkich żołnierzy 101 Dywizji nie obudziło beztroskie świergotanie ptaków, ale morderczy koncert artylerii i piechoty wroga. W oddziałach jednej i drugiej strony nie było już chyba nikogo, kto nie uznawałby tego za rutynę, dlatego co poniektórzy strzelcy wymieniali między sobą ognień na oślep, odniechcenia, czy wręcz, jak to się mówi, na odczepnego.

Jedynymi ludzmi w mundurach, którzy nie mieli prawa sobie niczego odpuścić, byli dowódcy (każdego szczebla), a wśród nich Richard Winters. Dla niego obowiązki nie były obciążeniem z uwagi na samodyscyplinę i zaangażowanie, które wykazywał od początku swej wojskowej służby, i to właśnie w ich ramach, już od piątej rano sprawdzał posterunki, osobiście odwiedzał żołnierzy, chcąc się upewnić czy wszyscy są w stanie walczyć jeszcze ten jeden dzień.

Wizytował właśnie jedno ze stanowisk ogniowych, korzystając z przerwy w luznej strzelaninie, gdy daleko na dobiegnącym do obozowiska prowizorycznym trakcie, pojawił się jeep ze sztabu. Zajechał, odrzucając oponami zwały śniegu, a po chwili ze środka wychynął pułkownik Sink, dowódca 506 pułku wraz ze swym adiutantem. Winters zbliżył się do nich szybkim krokiem.
-Panie generale-zasalutował.
-Spocznij-skinął na niego Sink-Przywiozłem rozkazy. Musicie do jutrzejszego wieczora zdobyć Noville. Inaczej nasza ofensywa na froncie zachodnim się załamie. Nie matrwcie się-ciągnął generał, widząc zasępioną minę Wintersa- Za godzinę będziecie mieć dodatkowy sprzęt i posiłki w sile dwóch komapnii rezerwowych, które zaledwie wczoraj zrzucono…Wiemy, że jesteście zmęczeni, ale za wszelką cenę musicie zdobyć i utrzymać Noville. Czy to jasne ?
Winters uciekł wzorkiem w bok, gdzie słaniający się na nogach żołnierze 2 batalionu usiłowali wyglądać na zrelaksowanych i gotowych do walki.
- Tak, to jasne panie generale-odrzekł powoli i zaraz dodał- Oczywiście sprzęt i ludzie są tu potrzebni i cieszę się na te posiłki, jednak chciałbym prosić by przede wszystkim przysłano nam nowe zimowe ubrania, ponieważ bez nich nawet najlepsza broń w rękach najbardziej wypoczętego żołnierza jest bezużyteczna.
Adiutant Sinka wytrzeszczył oczy, jakby fakt, że komuś potrzebne są ciepłe ubrania w środku mroznej zimy był co najmniej niedorzeczny.
- Tak, tak-zbył go w odpowiedzi Robert Sink-Postaramy się o to, chociaż o ile się nie mylę ostatnio coś dostaliście…
- To było dwa miesiące temu. I nie wszystko, o co prosiliśmy, sir-Winters wbił w rozmówcę stalowy wzrok-Powtarzam, bez podstawowego wyposażenia każde inne będzie zbędne. Amerykańską piechotę stać chyba na ciepłe płaszcze ?
Sink poruszył się wyrazne podenerwowany.
- Oczywiście, że tak kapitanie Winters !-zacisnął usta- I skoro obiecuję, to obiecuję, że dostaniecie wszystko co potrzebne. Nasze dowództwo nie urodziło się wczoraj i zdaje sobie sprawę z waszej sytuacji. Ale proszę też pamiętać, że to jest wojna i jej trudy należy znosić po żołniersku-tak kończąc, generał odwrócił się i wrócił do samochodu, a za nim w podskokach pobiegł wystraszony adiutant. Niebawem wojskowy hammer znów był tylko ciemnym punktem na horyzoncie.

Winters wracał do swoich podwładnych niepocieszony. To jest wojna i jej trudy należy znosić po żołniersku- dudniło mu w myślach-A co oni wszyscy robili do tej pory? Czy nie znosili nieludzkich warunków z godnością, czy prosili o coś, w rodzaju gwiazdki z nieba? Nie ! Cholera, domagamy się tylko minimum, które pozwala przeżyć mrozy. Po co dowództwu chory żołnierz, a tym bardziej, na co zda się martwy? Winters nie mógł pojąć czemu te proste i w jakiś sposób oczywiste prośby były tak trudne do zaakceptowania przez dowództwo.
-Panie kapitanie !- jakiś żołnierz wyrósł przed nim jak spod ziemi- Zwiadowcy zameldowali właśnie o poważnych ruchach po stronie wroga!
Winters przyspieszył swój chód.
- Gdzie oni są , żołnierzu?
- Czekają przy stanowisku pierwszym, panie kapitanie.
- Dobrze, zaprowadz mnie.
- Tak jest, sir.
Obaj przemieścili się jak najszybciej mogli w stronę niewielkiego zagajnika, gdzie pod wysokimi jodłami wykopano obok siebie dwa doły sporej wielkości, w których rezydowali żołnierze obsługujący działka. W tej chwili stało w nich dwóch dodatkowych młodzieńców.
- Słyszałem o jakiś niepokojących ruchach nieprzyjaciela-Winters i dwaj informatorzy szybko wymienili saluty- Co dokładnie zaobserwowaliście?
-Szeregowy O’Tulle, kompania D, melduję się-zaczął mniejszy, o jasnych włosach- Wychodzi na to, że Szwaby dostały ciche wsparcie. Na pewno się przegrupowali.
- Według naszej wstępnej oceny szykują poważny atak -wtrącił drugi ze zwiadowców, pulchniejszy i silniej zbudowany od swego kolegi-To może jednak nastąpić najwcześniej za parę godzin.
- To pewne?
- Zupełnie, panie kapitanie. Nie ma mowy o pomyłce.
Winters podrapał się w głowę.
- Dobrze, dziękuję. Spocznijcie-młodzieńcy wyprężyli się na baczność, po czym usunęli się na bok.
Winters zaś poszedł przed siebie, chcąc naradzić się ze swym przyjacielem, porucznikiem Lewisem Nixonem. Odnalazł go z łatwością, stojącego nieopodal wraz z grupką żołnierzy, popijających właśnie polową rurę, nazywaną w tych warunkach herbatą.
-Witaj, Dick-Nixon uśmiechnął się na jego widok- Herbaty?
-Nie, dziękuję-Winters miał napięty ton głosu- Musimy się naradzić.
-Słowo honoru, nie nalałem tu rumu-dowcipkował dalej Lewis.
-Proszę za mną, poruczniku, to jest rozkaz-uciął twardym tonem Winters, dając do zroumienia, że nie czas na żarty.
Nixonowi nie trzeba było powtarzać. Zbladł i odszedł wraz z Wintersem na stronę. Kiedy naprawdę znalezli się sami, Dick Winters zaczął poważnie opowiadać przyjacielowi o wszystkich nowościach, które zastał od rana : o rozmowie z Sinkiem, o informacjach dotyczących wojsk niemieckich. Potem spytał Nixona co on o tym wszystkim myśli.
- Cóż, rozkaz musimy wykonać, to jasne. Co do nowych łachów, to myślę, że znów nie przyślą nic albo najwyżej połowę, jeśli będziemy mieć fart. Wiesz jak to działa. Składy są wyczerpane o tej porze roku, tego prawie nigdy nie da się przewidzieć…rzeczy najprostsze mają to do siebie, że komplikują się najbardziej, hugh. Co do Szwabów, to nie zostaje nam nic innego jak umocnić pozycje i czekać na posiłki. Wtedy zaatakujemy.
Winters zamyślił się na krótko nad tą radą.
- A ja wysłałbym jeszcze jeden partol zwiadowczy, który miałby ustalić jakie siły mają Niemcy. Gdyby mieli je porównywalne z naszymi, moglibyśmy zaatakować od razu, a potem dokończyć dzieła, wraz ze wsparciem.
Lewis Nixon potrząsnął głową.
- Przyznam, że po raz pierwszy zupełnie się z tobą nie zgadzam, Dick. My jesteśmy wyczerpani, nie damy rady atakować, nawet jeśli oni mają mniejszą liczebność. Co szkodzi poczekać na posiłki ?
- To, że z słów Sinka wywnioskowałem, iż wsparcie może przybyć poznym wieczorem albo w nocy. Nie wiem…tak mówi mi moja intuicja. Tymczasem jeśli Niemcy mają wypoczętych ludzi, to oni mogą zaatakować wcześniej. Co zrobimy bez posiłków w tym stanie ? Dlatego lepiej atakować samemu i zdać się tylko na siebie. Wówczas mamy po swojej stronie przynajmniej element zaskoczenia.
- No tak, ale jeśli Szwabów jest dwa razy więcej niż nas…? Wtedy każdy plan jest zły-Nixon spochmurniał.
-Dlatego chcę wysłać patrol. Jeśli okaże się, że jest ich więcej…wtedy masz rację, będziemy musieli czekać.
- Zatem zróbmy to-zgodził się Lewis- Ostatecznie twoja intuicja nigdy nas jeszcze nie zawiodła, a patrol będzie przydatny niezależnie od tego czy zdecydujemy się na frontalny atak czy nie.

***
Kiedyś musi być jednak ten pierwszy raz i w tym przypadku był to pierwszy raz, gdy przeczucia Wintersa zawiodły na całej linii, bowiem posiłki przysłano jeszcze tego samego dnia popołudniu, natomiast patrol wyekspediowany na zwiady, przyniósł zaskakujące wieści : mianowicie, chociaż wojska niemieckie zostały zasilone, jak oszacowali zwiadowcy-co najmniej jedną kompanią - to jednak nie zanosiło się na poważne natarcie ze strony wroga, gdyż najwyrazniej część niemieckiego ekwipunku została spakowana, tak jakby wojska Rzeszy zamierzały się wycofać. Wszystko to było pozbawione logiki i zbyt podejrzane, by móc to ignorować. Dlatego Winters skonsultował się ze swoimi doradcami i wspólnie ustalili, że natychmiast należy przebijać się do przodu. Plan zakładał zarówno zaskoczenie przeciwnika, jak i użycie zmasowanego ognia, co miało duże szanse zakończyć się pełnym powodzeniem z uwagi na posiłki jakie przybyły. Dowódcy dwóch, wspomagających kompanii, zgadzali się z Wintersem we wszystkich propozycjach i niebawem na terenie, na którym obozowali Amerykanie, zaczęły krzątać się całe kolumny żołnierzy, przygotowujących się do wymarszu.

Pod wieczór było trochę sporadcznych nalotów, lecz tak niewielkich, że stracono tylko jedno działko, nawet nikt nie został ranny. Noc przebiegła spokojnie, zaś o szarówce Amerykanie ruszyli do ataku.

Kompania D miała za zadanie oskrzydlić Niemców od lewej, kompania F od prawej, zaś dwie wspomagające łacznie z Easy, przeprowadzały natarcie główne, frontalne. Żołnierze podchodzili do linii wroga najciszej jak to było możliwe, tak jakby skradali się do zwierzyny łownej na polowaniu, co rzeczywiście miało z polowaniem wiele wspólnego.
- Na mój sygnał-wyszeptał przyczajony za ośnieżonym pagórkiem Winters, do kaprala Curtisa z komapnii F- Poprowadzisz ich bokiem, a drugi oddział pójdzie ze mną, na wprost.
Curtis w najwyższym skupieniu pokiwał głową, po czym odwrócił się do reszty znajdującej się za jego plecami i w języku migowym przekazał im rozkaz kapitana. Upewnił się, że wszyscy zrozumieli, przycupnął pewniej w miejscu i czekał. Wreszcie Winters pomachał ręką nisko nad ziemią i zaczęło się. Dziki wrzask odruchowo dobył się z setek męskich gardeł, a odgłosy strzałów i wybuchów wypełniły powietrze w ułamkach sekundy.
Niemcy byli zaskoczeni, ale-jak przystało na solidnych żołnierzy- również zażarci. Zaciekle usiłowali utrzymać pozycje, jednak niebawem stało się jasne, że wycofali część sprzętu szykując się do ewakuacji i nie mieli większych szans, ku szczęściu kompanii Easy i pozostałych. Walka trwała zaledwie trzy godziny i skończyła się całkowitym zwycięstwem 2 batalionu 101, a raczej oddziałów pod wodzą Dicka Wintersa, Roberta Strayer’a , Lewisa Nixona oraz Tedda Malcolma, który kierował świeżymi jednostkami. Całości patronował Robert Sink.

Kiedy zwycięzcy wkroczyli do Noville, zastał ich znajomy widok doszczętnie spalonego i zrównanego z ziemią miasteczka, opustoszałego, złupionego, po prostu miasta-widma, co należało do normy w tej i każdej innej wojnie.
- Zatrzymamy się tu na noc-przemówił Winters do zebranych, na małym brukowanym placu, w centrum miasta – Muszę skontaktować się ze sztabem, zanim poczynimy kolejne kroki. Zameldowałem osiągnięcie celu, więc jak sądzę głównodowodzący będą tu niebawem…Kompanie Easy i Duncan przeszukają dokładnie wszystkie domy. Musimy mieć pewność, że nikt tu nie został.
Za moment odprawił wskazane przez siebie jednostki, postawił posterunki przy wejściu i wyjściu z miasta i kazał reszcie rozlokować się w miejskim ratuszu, który był najmniej zniszczonym i największym budynkiem Noville.

***
Eugene Roe szedł wraz z oddziałem sierżanta Liptona, przeszukującym dymiące rumowiska, które nie tak dawno składały się na malownicze miasteczko w Belgii. Widok był przytłaczający, a wielu żołnierzy dopiero teraz, mogąc przyjrzeć się z bliska zniszczeniom, poczuło prawdziwy wstrząs, choć nie był to ich pierwszy raz.

Budynki ziały czarnymi dziurami okien i drzwi, jeśli w ogóle stały, bo najczęściej została z nich jedynie kupa cegieł i pyłu, który mieszając się wraz z dymem drażnił oczy i nozdrza. Wszedzie, po ulicach, porozrzucane były połamane meble, resztki naczyń i ubrań, co chwila napotykało się też pęki drutów czy rozbite latarnie. Niemcy postarali się by w razie przegranej, nie pozostawić po sobie nic. Żadnych świadków, żadnych dóbr materialnych, kompletna zagłada. Do czego prowadzi ludzka nienawiść?-pytał sam siebie Eugene, patrząc na popiół pod stopami.

Wkroczyli do jednego z nielicznych stojących domów, który wyglądał na kamienicę. Był trzypiętrowy, pozbawiony okien, ale za to z drewnianymi drzwiami zaciągniętymi na rygiel, nadpalonymi ogniem z lewej strony. Sierżant Lpiton rutynowo podniósł karabin-a za nim uczynili to pozostali, następnie z całej siły kopnął w zamek, otwierając drzwi na oścież. W środku panował półmrok. Powietrze było zatęchłe, przesycone mieszaniną prochu, pleśni i wilgoci. Po pierwszym pomieszczeniu walało się mnóstwo szmat, krzeseł i garnków.
-Przeszukać wszystkie pomieszczenia!- zakomenderował Lipton swoim ludziom, po czym gdy wszyscy rozpierzchli się posłusznie po pokojach, sam skierował się do czegoś, co wyglądało na kuchnię. Pewnie bardzo smaczne-zakpił sobie w myślach, przerzucjąc nogą spleśniałe resztki żywności, które leżały na kafelkowanej podłodze tuż przy wejściu. Wtem, spostrzegł kwadratowy kształy rysujący się pod jego butami, więc schylił się w stronę lichego dywanika, który jeszcze okrywał ów fragment posadzki i wyraznie wymacał przezeń drewnianą klapę. Bez długiego zastanawiania się, odwiną wykładzinę i pociągnął za metalowy haczyk od włazu. Drewno skrzypnęło z jękiem, a podnosząc się gwałtownie do góry w ślad za szarpnięciem, wzbiło w powietrze kłęby kurzu, ziemi i brudu, tak że Lipton donośnie zakaszlał. Spojrzał w dół. W środku było kompletnie ciemno i cicho, wiało stamtąd także chłodem i zgnilizną silniejszą niż na górze. Sierżant skrzywił się na samo wyobrażenie stanu w jakim jest to miejsce, ale postanowił zejść, jakoże podejrzewał, a właściwie był pewien , że ma pod sobą piwnicę kryjącą w sobie jeszcze jakieś użyteczne zapasy. Taką miał przynajmniej nadzieję.
- Hej ! Chłopaki !-zawołał do kompanów, nie mając ochoty pakować się do tej nory w pojedynkę- Do mnie !
Po upływie minuty stali przy nim Eugene i Talbert.
- Co jest ?-rzucił niedbale Talbert, całkowicie poddawszy się rozprzężeniu, które zapanowało po zwycięstwie.
- Znalazłem piwnicę. Zejdziecie tam ze mną, a przynajmniej jeden z was.
Po chwili wszyscy trzej ostrożnie spuścili się w dół ciemnicy. Jej ściany były wilgotne i zimne, tynk odpadał z nich grubymi płatami, które mogli dojrzeć na cementowej posadzce w nikłym świetle dnia, przemieniającym się tu w mdłą, szaroczarną poświatę.
-Talbert idz sprawdzić tamte regały w rogu !-Lipton poświecił latarką i z obrzydzeniem spojrzał na sufit gęsto upstrzony kożuchami pajęczyn, huśtającymi się z każdym, lekkim drganiem powietrza.
- Się robi, sierżancie-odpalił Talbert bez przekonania- Ale nie wydaje mi się żebyśmy znalezli w nich coś na wyżerkę.
Eugene w tym czasie przeszukiwał część pod drugą ścianą, gdzie stłoczono całe mnóstwo tekturowych pudeł. Zaczął przebierać między jakimiś papierzyskami, starymi zdjęciami upchniętymi w nieładzie do dużej, niegdyś zapewne białej koperty. Uśmiechnął się na widok jednej z fotografii. Stała na niej przystojna kobieta o jasnych włosach wraz z małą dziewczynką w kubraczku i pantofelkach. Mała miała niesamowite oczy i uroczy kwiat zatknięty za ucho. Gdzie teraz jesteście ?-mruczał do siebie Eugene- Przepędzili was Niemcy? A może zabrali wam życie? Czy tak jak ja, jesteście daleko od domu?
Wtem, do jego uszu doszedł dziwny i mrożący krew w żyłach dzwięk-jakby powolne, ciężkie sapanie, chrapliwe rzężenie gruzlika. Coś w tym stylu. Albo gorzej-pomyślał Eugene, przerywając poprzedni tok swych rozważań-To brzmi jak konanie rannego!
-Hej, chodzicie tu szybko!-zawołał na towarzyszy, nie trudząc się na oficjalne formy- Słyszycie?!
Lipton i Talbert przypadli do niego, nasłuchując uważnie. Odgłos wzmagał się, teraz tylko wyrazniej słychac było oddech, czy raczej gwałtowne łapanie powietrza. Lipton przeniósł porozumiewawcze spojrzenie z Roe’a na Talberta. Niemo pokiwali głowami. Najciszej jak umieli zaczęli odsuwać kolumny pudeł spod ściany aż ujrzeli przed sobą małe drzwi. Tak jak się spodziewali. Na znak Liptona przygotowali się i po sekundzie wtragnęli do wnętrza z wyciągniętymi przed sobą karabinami, gotowymi do strzału. To co ujrzeli, unieruchomiło ich jednak w miejscu.

Dwie kobiety siedzialy obok siebie, a właściwiej jedna klęczała tuż obok drugiej. Ta druga była młoda i piękna, chociaz z trudem oddychała pojękując boleśnie i trzymając dłonie na wzdętym brzuchu, a jej ciało lepiło się od tłustego, lśniącego potu. Obydwie wyglądały nie na zaskoczone , lecz na przerażone. W końcu starsza niewiasta, odziana w suknię w kiwaty, która obciskała jej wylewające się kształty, zaczęła wykrzykiwać coś łamanym niemieckim, czy raczej niemieckim zmieszanym z flamandzkim ,co było jeszcze gorsze.
-Jesteśmy Amerykanami, proszę się nie bać-Lipton odzyskał głowę i przejął obowiązki dowódcze, co do niego należało-Czy rozumiecie co mówię?
Kobieta umilkła w połowie swojego jazgotu i przerzucała rozbiegane spojrzenie z jednego żołnierza na drugiego. Eugene nie spuszczał wzroku z młodej dziewczyny.
-J-e-s-t-e-ś-m-y A-m-e-r-y-k-a-n-a-m-i – powtórzył powoli Lipton- Ameryka!
Nagle do kobieciny jakby dotarło. Podniosła się z klęczek, pozostawiając niemal już bezwładną głowę młodej przyjaciółki na zimnym betonie , i zbliżywszy się do Liptona wydukała z trudem po angielsku :
- Lekarstwo…
- Lekarz?-Lipton wskazał ręką na młodą kobietę-Potrzebny jej lekarz?
Kobieta energicznie i jednocześnie rozpaczliwie pokiwała głową.
Lipton i Talbert jak na komendę wbili oczy w Eugena.
- Ja jestem lekarzem-Roe wysunął się na przód i spojrzał kobiecie w twarz, po czym wraz z nią podszedł do chorej.
- Co jej jest ?-błyskawicznie chciał wiedzieć Lipton-Mogą być kłopoty z…
-I będą – Eugene struchlał- Ona właśnie zaczęła rodzić.

***
Richard Dick Winters odebrał dwa meldunki od swych oddziałów o tym, że zachodni i południowy obszar miasta jest wyludniony, i czekał z niecierpliwością na trzeci zepsół , by móc odrobinę się zdrzemnąć. Prawda wyglądała bowiem tak, że nie spał przez ostatnie trzy noce. Nigdy wcześniej nie zdarzyło mu się cierpieć na bezsenność, więc teraz było to dla niego męczące odczucie, wyjątkowo mało komfortowe.

Chodził niespokojnie po pokoju dawnego miejskiego ratusza, zalanego rudozłotym światłem popołudniowego brzasku i co jakiś czas uderzał małym, suchym patyczkiem o blat biurka, które o dziwo ostało się nienaruszone w tym apokaliptycznym krajobrazie.
Naraz coś mignęło mu przed oczami, gdy mijał lekko pokrytą sadzą okiennicę, więc podszedł do niej i ujrzał, że głównym traktem miasta maszeruje szeregowy Talbert wraz z Ramirezem- obaj z oddziału trzeciego-i ów widok, niekompletnej jednostki, bardzo go zaniepokoił. Dlatego kiedy tylko zorientował się, że zmierzają wprost do niego, wyszedł im na spotkanie, na zewnątrz.
-Panie kapitanie!-zasalutowali, widząc go- Jest problem-mówił Talbert-Przeszukiwaliśmy właśnie ruiny pewnego domu, gdy w piwnicy znalezliśmy zabarykadowane dwie kobiety. Okazało się , że młodsza zaczęła rodzić , więc melduję, że Roe i sierżant Lipton zostali tam, by odebrać dziecko…-zająknął się na chwilę, jakby ciągle w szoku- Reszta dalej przeszukuje obszar północny i niebawem powinna wrócić…
Talbert opowiedział to wszystko z prędkością karabinu maszynowego, więc Winters w pierwszej chwili nie wiedział, czy dobrze słyszał.
- Poród?!
- Tak, panie kapitanie… -Talbert wciąż dukał-Kobiety schowały się przed Niemcami, którzy wycofując się wybijali wszystko co się rusza…
Winters nie wiedział co ma począć. Jedno nowe, małe życie pośrodku tej krainy śmierci. Cud dla świata, lecz dla nich, dla wojska, przekleństwo.
- Poślijcie po młodszego sanitariusza ! Niech do nich jedzie! A potem…Boże, nawet nie mamy przyzwoitego transportu by ich tu przywiezć ! Tym bardziej miejsca dla niemowlaka !-Winters zapatrzył się w dal- Chryste! Cóż, ale idzcie. Może zabierzcie nosze i potem przynieście ich tu…Nic innego nie da się poradzić.
Talbert i Ramirez natychmiast zabrali się do wykonania rozkazu, pozostawiając Wintersa znów samego, ale tym razem przytłoczonego ciężarem tak ogromnym, że trudnym do zniesienia.

Pierwszy raz w życiu wydawało mu się, że nic nie jest w stanie wymyślić. I co on miał robić? Nikomu jeszcze o tym nie mówił, nawet Lewisowi, lecz zaraz po rozlokowaniu się w ratuszu telefonował do dowództwa i okazało się, że nieoczekiwanie sztab przeniósł się rankiem z powrotem w okolice Bastogne by załatwić palące kwestie z nowo utworzonym pułkiem, mającym czekać w odwodzie. Sink jasno przedstawił sytuację-nie mieli wyjścia, jeśli chcieli przełamać linię na Renie i wspomóc skutecznie resztę sprzymierzonych armii. A mogli cofać się jedynie ci, co byli najbardziej z tyłu i mieli rezerwy. Dla 2 batalionu, majora Wintersa oraz komapnii Easy oznaczało to, że zostali sami na tym odcinku frontu. Oczywiście generał Taylor obiecywał Sinkowi, że przyśle dodatkowe wsparcie, jednostki zastępcze, świeżo z kraju, a i Sink przyrzekał , że sami postarają się wrócić tak szybko jak to możliwe, lecz Winters zbyt długo uprawiał wojenne rzemiosło by mieć złudzenia. Będą sami jeszcze jakiś czas, maszerując wciąż dalej. I oczywiście pocieszające było, że Niemcy wciąż się cofali, jednak oni też mogą przysłać posiłki. Mogą to zrobić szybciej. I co wtedy? W dodatku teraz, z tą kobietą i dzieckiem! Nie miał jej dokąd odesłać. Dowództwo zniknęło wraz z odpowiednimi środkami lokomocji, a do najbliższego wyzwolonego miasteczka było sporo mil wstecz, w tym przez las, który niedawno opuścili, pamiętał jeszcze morderczy marsz do okolic Foy… Niemożliwe do pokonania dla kobiety zaraz po porodzie i to jeszcze z niemowlakiem ! Jej i dziecku potrzebny będzie odpoczynek, fachowa opieka, higieniczne warunki…A on mógł ją tylko wziąć z sobą, bo przecież nie porzucić na tej pustyni. Ale ona, młoda matka, w ogniu walki ? Ona pośród bródu, żołnierzy, strzałów, wybuchów? Nie wiadomo nawet, czy będzie zdolna sama chodzić! Winters poczuł, że ogrania go rozpacz.
Czemu to robisz?!-krzyczał w myślach-Czemu zabierasz życie bezceremonialnie, a kiedy dajesz je tak sepktakularnie, zaraz zkazujesz na zagłądę ? Czemu to robisz!? Czemu niweczysz wszystkie wysiłki?! Czy istnieje coś, czego nienawidzisz silniej niż ludzi…?

***
Eugene kazał wszystkim tym, którzy się zbiegli, natychmiast wynieść ciężarną na górę do najczystszego, najjaśniejszego pokoju. Kiedy złożyli ją na porozrywanym materacu w dawnym salonie, kazał wyjść wszystkim prócz starszej kobiety i Liptona , który na razie patrzył na całe te zabiegi z pozieleniałą ze strachu twarzą.

Brzemienna dziewczyna krzyczała jak opętana, zaciskała palce na sukience, poniżej bioder. Eugene znalazł jakieś stare poduszki, więc jedną połóżł jej pod głowę, a drugą zamierzał podłożyć pod nogi. Ledwo jednak dotknął jej, chcąc rozstawić uda, szarpnęła się jak ryba wyrzucona z wody i wyszeptała desperacko w obcym języku:
- Nie! Nie!
Eugene chciał spojrzeć jej w oczy, delikatnie, przekazać jej tak jak tylko on umiał, że rozumie i , że nie chce zrobić jej krzywdy. Lecz jej wzrok był mętny i uciekał przed jego oczami. Szarpała się wciąż, więc Eugene zwrócił się z naciskiem do jej towarzyszki:
- Niech jej pani przetłumaczy, że jeśli jej nie pomogę, to umrze…Ona i dziecko.
Starowina pojęła o co chodzi i wykrzyczała po flamandzku parę zdań. W końcu wskazała na ledwo trzymającego się na nogach Liptona.
- On…on nie być tu-odezwała się- Ja być.
Eugene pokiwał głową i poprosił Liptona by wyszedł, co ten ochoczo zrobił. Kiedy to się stało, Eugene otworzył swoją torbę i wyjał zeń strzykawkę. Była to najcenniejsza rzecz jaką miał w apteczce. Morfina. Najskuteczniejsza w uśmieżaniu bólu. To do niej modlili się ci, którym pociski rozrywały wnętrzności, ale nie odbierały życia. Chował ją na czarną godzinę dla swoich braci z kompanii, ale widząc tę dziewczynę, pojął nagle, że nie może tego dłużej robić.
- Nie ruszaj się-poprosił łagodnie.
Zacisnęła gwałtownie usta. W jej oczach paliły się teraz dzikie, czarne ognie, a jej twarz przybrała wygląd martwej, antycznej maski. Desperacja z jaką pragnęła śmierci swego dziecka, spowodowała, że Eugene z jeszcze większą , zapragnął jego narodzin.
- Wobec tego będę musiał ci pomóc-powiedział ledwo trzymając nerwy na wodzy i zaczął od unieruchomienia jej rąk, które miotały się na oślep, nie dając mu działać. Wtedy go ugryzła.
- Jezu!-podniósł głos Eugene-Co chcesz udowodnić?! Odwagę czy głupotę?! Umrzesz i ono też, jeśli nie zaczniesz mnie słuchać!
Wtem stało się coś niespodziewanego. Dziewczyna odezwała się po angielsku, z niemal nierozpoznawalnym, cudzoziemskim akcentem :
-Chcę by umarło, rozumiesz?!-ścisnęła jego dłoń i wbiła w niego czarne zrenice- Ma umrzeć. Nie urodzę go!
Eugene poczuł, że brakuje mu powietrza. Jej głos wibrował metaliczną twardością sylab.
- Jeśli sama będę musiała zginąć, by je zabić, zrobię to-powtórzyła z zajadłością, nie puszczając jego ręki z uścisku.
Po tych słowach, w Eugenie Roe, wrażliwym chłopcu, któremu do tej pory żadne wojenne okrucieństwo nie zdołało ociosać serca w twardy krzemień, coś pękło. Coś się skończyło. Poczuł jak wewnątrz wzbiera w nim fala furii, zimna i dzika, jakby miał przed sobą krwawe, surowe mięso, które musiał porwać na strzępy niczym leśny zwierz, by przeżyć. Bez słowa rozerwał leżące nieopodal szmaty w pasy i szamocząc się z młodą kobietą, przywiązał jej nogi. Potem rozdarł jej suknię wraz z bielizną, szarą już od potu i bródu, a następnie wyjął ze swojej torby bandaże, nożyczki, szare, sproszkowane mydło oraz inne przybory, którymi Bogu Dzięki dysponował i powoli odezwał się głębokim, trochę wściekłym , trochę zrozpaczonym tonem :
- Wody odeszły-spojrzał na dziewczynę, czując, że musi skupić całą swoją siłę woli, by poddać się tej rzeczywistości- Teraz proszę przeć z całej siły. Jeśli pani tego nie zrobi, wyjmę dziecko cesarskim cięciem-zatrzymał palące spojrzenie na jej twarzy- I proszę mi wierzyć, uda mi się to.
Po kilkunastu minutach nieludzkich wrzasków , stojący za zamkniętymi drzwaimi sierżant Lipton usłyszał krzyk życia. Pierwszy krzyk życia na tej przeklętej ziemi, pośród śmierci i zła, ciemnego niczym smoła. Nie było wątpliwości. Egene dokonał cudu. Z diabelskiego nasienia, narodziło się dziecię z imieniem Boga, srebrzącym się w niewinnych oczach.

***
Kiedy transportowali ich do ratusza, do tego prowizorycznego, polowego centrum dowodzenia, wszyscy chieli być blisko. Ten niesamowity widok-pięknej, młodej kobiety i równie pięknego dziecka w samej duszy umarłego miasta, działał na żołnierzy niczym magnes. Wychodzili na drogę, stawali przy noszach, choć Egene odganiał ich z każdym kolejnym razem coraz gwałtowniej. Lecz oni musieli zobaczyć. Nie gwizdali, nie wymieniali uwag. Po prostu patrzyli, trwając w nabożnym milczeniu, niczym w modlitwie. Słońce ześlizgnęło się już na linię horyzontu, wyglądało jak ruda pomarańcza i oświetlało skupione, milczące twarze.

Tylko jedno oblicze pozostało w cieniu. Major Winters obserwował wszystko z werandy. Jego wysportowana sylwetka stała w rozwalonych przez pocisk drzwiach ratusza, nie poruszając się wcale. Jedynie jego szaroniebieskie oczy, wędrowały dokładnie w ślad za pochodem. Gdy nosze zbliżył się do niego, nie potrafił hamować ciekawości. Spojrzał na nią. Była piękna. Młoda, może dwudziestoletnia dziewczyna o złotych włosach wijących się do pasa, białej skórze i drobnych dłoniach. Spała, powieki miała zamknięte, a na lekkozaróżowionych ustach -spokój błogiego snu. Jedynym śladem jej przeżyć i zmęczenia, był bród, który jednak stawał się niczym przy całym tym widoku.

Za żołnierzami dzwigającymi nosze, za sanitariuszami, dojrzał kroczącą wolno starą kobietę z zawiniątkiem na rękach. Dziecko spało jak matka, niespotykanie ciche, zamotane w jakiś przypadkowy gałgan-mała głowka z pojedynczymi jasnymi włoskami.

Wprowadził ich do środka, przywitał wszystkich w napięciu, uścisnął dłoń kobiecie i zaprowadził do pokoju, który na prędce przygotowano. Komapnia Easy przyniosła z okolicznych , w miarę ocalałych domów kanapę, stare poduszki, dwa krzesła. Żołnierze oddawali swoje koce. Był wzruszony tą postawą, a jednocześnie wiedział, że to i tak będzie amatorszczyzna. Ale musiało wystarczyć. Kiedy ułożyli dziewczynę na kanapie, a dziecko obok i Egene sprawdził jeszcze raz czy wszystko w z nimi w porządku, Winters wskazał na Roe’a, Liptona i starszą osobniczkę, po czym poprowadził ich do pomieszczenia, gdzie był teraz jego gabinet. Chciał usłyszeć sprawozdanie.

Eugene i Lipton opowiedzieli wszystko z detalami. Nieraz nie potrafili powstrzymać podniecenia. Belgijka siedziała z boku i patrzyła na nich wciąż z dozą nieufności.
- Musiałem wyjąć dziecko przez cesarskie cięcie-Eugene spuścił wzrok na podłogę-Musiałem to zrobić…ona..chciała je zabić.
Winters ciężko westchnął.
- Będzie długo spała ?-spytał.
- Tak-Egene znów jakby się zawstydził-Dałem jej mnóstwo morfiny i środki nasenne…Boję się, że za dużo…
- Oto się nie martw Egene-uspokoił go natychmiast Winters-Przynajmniej o leki nie musimy się kłopotać. Okazuje się, że kompanie Charlie i Benny mają ich w zapasie. Dostali przedwczoraj i ustaliliśmy , że rodzielimy je po równo.Tylko musimy jakoś z nią porozmawiać-spojrzał na belgijskiego gościa-Tamtej nie zapytamy, a to ważne, by wiedzieć o nich coś więcej.
Lipton tupnął na baczność.
- Idę kogoś poszukać. W całej 101 na pewno jest ktoś, kto zna język tego kraju.
- Oby-Winters zapatrzył się za nim, gdy odchodził i zostając sam na sam z kobietą, która i tak nie rozumiała ich mowy, oraz z Eugenem, zwrócił się do chłopaka- Jaki jest jej ogólny stan?
- Oragnizm ma silny, najlepszym dowodem jest to, że przeżyła, bo często porody w tak spartańskich warunkach kończą się agonią matki i dziecka. Jest jednak coś, co mnie poważnie martwi. Szew. Nie miałem tak silnych nici, których w takich wypadkach używa się w szpitalu, więc użyłem mnóstwa cienkich, ale to może nie wystarczyć. Szew trzeba często przemywać by nie ropiał wraz z raną i to w bardzo sterylnych warunkach, a ruszać się nie można przez miesiąc…
Richard zgarbił się, przetrał oczy opuszkami palców i rzekł ciszej :
- I tu jest problem…Egene, uratowanie dziecka to była dobra decyzja, chcę żebyś to wiedział-popatrzył sanitariuszowi głęboko w oczy- Ale wzięcie ich ze sobą jest dla nas, bo nie tylko dla mnie, lecz dla nas, niemożliwością…
Egene poruszył się na swoim miejscu w geście protestu.
- Sam to przed momentem stwierdziłeś. Ona nie może się ruszać, małe niemowlę nie przeżyje dnia marszu, jest zima. Tu wprawdzie śnieg stopniał i świeci słońce, jest całkiem ciepło, ale to tylko obszarowe wahania klimatu. Potem może być ciężej. Nie mamy dla nich ubrań ani żywności. Nie wyobrażam sobie noszenia jej kilometrami na noszach, podczas gdy musimy mieć oczy dookoła głowy i wrazie czego czołgać się po ziemi podczas ostrzału. Wreszcie, sam wiesz, jak bardzo obecność kobiety rozprasza żołnierzy. Jej codzienne życie pośród tylu mężczyzn zapewne doprowadzi do wielu trudnych i kłopotliwych sytuacji…Jednym słowem, uważam, że nie wolno nam tego marnować…Czy rozumiesz, o czym mówię Egene?
Młody Roe milczał krótko, by ostatecznie powiedzieć :
- Ma pan całkowitą rację, kapitanie. Tylko myślę nad tym, jakie pozostaje nam rozwiąznie? Przecież nie zostawimy ich tutaj!
- Właśnie. To mnie również trapi. Tym bardziej, że znasz już nasze strategiczne położenie. Dziś będę miał jeszcze połączenie z generałem Taylorem i powiem mu o wszystkim co zaszło. Tymczasem do jutra tu zostaniemy. Mamy zapasy i nieco przewagi nad Niemcami. Możemy sobie na to pozwolić.
Ich dalszą dyskusję przerwało wejście Liptona wraz z niewysokim, rudym chłopaczkiem w wytartym mundurze, któremu z wyglądu bliżej było do dziecka niż żołnierza z krwi i kości.
-Panie majorze, dziś najwyrazniej jest dzień cudów-zaczął z uśmiechem Lipton- Ten chłopak zna belgijski nie gorzej niż angielski, jest naszym oficjalnym tłumaczem !
- Żołnierzu!-Winters podszedł do szeregowca-Jak się nazywasz i czy faktycznie znasz jezyk na tyle dobrze by móc bez skrępowania rozmawiać?
- Szeregowy Dylan Martin, kompania Duncan, melduję się. Mój wuj jest Belgiem, język znam jak ojczysty.
Winters z zadowoleniem patrzył na młodzieńczą twarz rudzielca, z której biła rzetelność i uczciwość.
- Dobrze, zatem nie traćmy czasu. Spytaj ją o całą ich historię, a potem przetłumacz-Dick Winters wskazał na kobietę w kącie.
Rudy natychmiast zadał pytanie, a z pomarszczonej, wyniszczonej przeżyciami kobiety, popłynął strumień słów. Płyną i płyną, w jakiejś twardej, kanciastej mowie, i nie chciał wyschnąć, zupełnie jak łzy, które raptem spłynęły obficie po zwiędłych policzkach. Minęło całe półgodziny, nim historia była wreszcie skończona. Lecz gdy kobieta ucichła, Dylan Martin długo nie otwierał ust. Stał przygaszony, oglądając paznkocie, zapomniał gdzie jest i po co, i czuł, że nie jest w stanie przemawiać ludzkim głosem.
- Chłopcze?-Winters przywrócił mu poczucie rzeczywistości- Czekamy.
- Matka dziecka ma dwadzieścia lat-zająknął się- Nazywa się Sophie. Była córką miejscowego nauczyciela angielskiego i wspólnie z całą rodziną, w początkowej fazie okupacji, uczyli języka małych dzieci z okolicy. Potem ona poznała chłopca z konspiracji, to znaczy z belgijskiego ruchu oporu i zakochała się w nim. Jednak pewnej nocy Niemcy odkryli jego działalność i zastrzelili go na jej oczach. Ją, ojca, matkę i jej małego brata oszczędzili, gdyż jak szydzili, jej rodzina wyglądała bardzo niemiecko. Niebawem znów ich odwiedzli. Tym razem…-młody żołnierz przerwał, zamrugał oczami-…zastrzelili wszystkich oprócz niej i służącej, czyli tej o to kobiety-odwrócił się w stronę stojącej obok- Potem jeden z nich…zgwałcił dziewczynę. Były same we dwie, kiedy my wkraczaliśmy ,a oni się wycofywali. Schowały się do piwinicy, tam chciały przeczekać…
Głos zadrżał mu przy końcu i zdławił się w gradle, jakby się krztusił. Wszyscy obecni milczeli. Nieprzytomni wzrokiem, nagle zdali sobie sparwę jak podły jest naród ludzki. Nigdy do końca tego nie wiemy, póki owa podłość nie otrze się nam o skórę, nie zostawi choćby smrodliwego śladu na naszym policzku.

Egene wiedział, że gwałty w czasie wojny są niemal tak oczywistą sprawą jak kule rozpryskujące czaszki. A jednak znów powracała do niego ta sama nauka-co innego słyszeć o gwałcie, co innego widzieć jego skutki, co innego poczuć gwałt. To jest tak jak z kulami, dosłownie-codziennie ładowali je do pistoletów i broni, macali je, zsyłali na innych niczym egipską zarazę, ale gdy wyjmowali te kule ze swoich własnych głów, czuli się niemal tak jakby patrzyli na zjawę. Nie poznawali do czego służy ów obły kształt z metalu, był czymś nowym i przerażającym, dudniąc im w kościach, ryjąc w mózgach. Egune widział wielu takich, których głowy, a może raczej życie, działało bez szawnku po wyjęciu kuli, gdyż osobiście je usuwał. Nie mógł sobie jednak wyobrazić jak można żyć po czymś takim jak gwałt. To jest największa rana jaką można zadać żyjącym. Rozerwać ciało, splamić duszę, podeptać i opluć miłość, jedyną nadzieję, jaką człowiek chowa tam głęboko, tam, gdzie zagląda tylko Bóg. Ale właśnie. Bóg ?-rozważał Eugene-Jaki Bóg? Czy to wszystko działoby się, gdyby był jakiś Bóg ? Choćby to dziecko. Powstało ze splotu pierwiastków zła i dobra, przypakowej konfiguracji i czy było dobre ? Mogło być takie albo takie. Nic nie kierowało tym wyborem. Zatem nie ma żadnego losu, Boga, przeznaczenia. Jest przypadek.Taki wniosek nasunął się Eugenowi.
-Dobrze-Winters przemówił pustym głosem, a Eugene podniósł wzrok-Powiedz jej-zwrócił się do tłumacza - żeby poszła odpocząć. Dostanie jedzenie , a w drugim pokoju są materace i koce…I wszyscy jesteście wolni. Możecie odejść!
Rudy chłopak wypełnił ostatni rozkaz, po czym wszyscy opuścili Wintersa salutując przed nim w szeregu.

***
Ciemność pochłonęła błękit wiszący nad szkieletem miasteczka Noville, gasząc pełen wrażeń dzień, lecz kompania Easy, a wraz z nią inne, raczej nie spały. Żołnierze zajmujący wszystkie piętra ratusza i jeszcze sąsiedniego budynku, rozłożeni z ekwipunkiem po pokojach oraz korytarzach, palili resztki papierosów lub popijali gorzką , śmierdzącą plastikiem kawę i rozprawiali o jedynym wydarzeniu jakie zaprzątało im głowy od popołudnia-o pięknej złotowłosej z dzieckiem.

W tych dysputach nie było jednak śladu kpiny czy sprośności, czego można by było się obawiać z początku, lecz szacunek, fascynacja i podniecenie, wylewające się z męskich, pobudzonych ciał. Ci, którym udało się ujrzeć dziewczynę mówili o niej jak o aniele, który nawiedził ich oddziały z woli Boskiej, który został zesłany by dać im jakiś szczególny znak. Niektórzy naśmiewali się z kolei z Liptona, który był ponoć tak przejęty zbliżającym się porodem, że nieomal umarł na atak serca w pamiętnej chwili, ale znaczna większość wciąż opowiadała sobie nawzajem o Eugenie i jego niespotykanej zawziętości, dzięki której dwa życia wciąż tliły się na tym świecie.

Sami uczestnicy zdarzeń, nie siedzieli jednak wśród rozochoconej, buzującej się opowiastkami masy. Lipton skrył się na dworze-otoczony kikutami murów, powoli wypalał papierosa, co jakiś czas obserwując rozżarzoną kropeczkę na jego końcu. Dylan Martin, który jako pierwszy wysłuchał upiornej historii, przykucnął w kącie czytając jakąś książkę i co jakiś czas wzdychał ciężko. Eugene zaś, oparłyszy głowę na plecaku, jako jedyny spał snem sprawiedliwego w niszy pod schodami, tam, gdzie nikt nie mógł go dojrzeć, tam, gdzie nie było mdło od tytoniowego dymu.


-Wszystko pięknie chłopcy, ale co się z nią teraz stanie ?-jeden z grupki żołnierzy, siedzącej pod ścianą, potoczył wzrokiem po kompanach -Nie wezmiemy jej przecież z sobą!
- Ano, może w takim razie poczekamy tu aż tamci wrócą i wtedy odeślemy ją do jakiejś wioski-odezwał się szeregowy Marshall, wzruszając ramionami.
-Zanim wrócą, Niemcy skopią nam dupska albo wyczerpie nam się żarcie i będziemy zżerać siebie nawzajem!-zarechotał w odpowiedzi Tony Cappaci. – Pamiętacie co dziś ogłaszał kapitan. Na razie jesteśmy sami i mamy najwyżej jeszcze tylko jutrzejszy dzień na odpoczynek, a potem dalej, rozpieprzać Szwabów !
Zebrani ponuro pokiwali głowami, gniotąc papierosy w dłoniach, miętosząc je w ustach.
- Licho wie, kto ją tu nadał i po co-odezwał się gburowatym tonem kucharz jednostki- Mówię wam, cud czy nie cud, będą z nią same problemy.
- Nie jej pieprzona wina, że jest pierdolona wojna!-wkurzył się Shifty Powers- Ty masz broń złamasie, ona nie miała nic !
Szef polowej kuchni najeżył się, gotów do skoku z pięściami na swego kolegę, ale wówczas stanął między nimi major Richard Winters.
- Co to ma znaczyć, panowie?-spytał nie znoszącym sprzeciwu tonem.
Natychmiast się uspokoili. Wystarczył przeszywający wzrok Dicka, by przywrócić dyscyplinę. Spojrzał po nich jeszcze z naganą, a potem zniknął w głębi korytarza, za plecami słysząc ich przytłumione głosy, wciąż zabarwione kogucim zacietrzewieniem.

Mijając śpiącego Eugena uśmiechnął się słabo. Zawsze lubił tego chłopaka. Nie znał jego życiorysu szczegółowo, lecz pobieżnie, jak każdego chłopca z kompanii E, a jednak to jego znał na wylot, jakby byli najlepszymi przyjaciółmi od lat, to do niego, czuł ten specyficzny rodzaj zaufania, który pozwala zawierzać życie nie tylko Bogu, lecz właśnie drugiemu człowiekowi. To on, Eugene, w oczach majora należał do elity, którą spotyka się w swym życiu rzadko albo nigdy. Winters patrzył na jego wyblakłą od przeżyć twarz i nagle serce zabiło mu szybciej, bo zdał sobie sprawę z tego, że Eugene jak oni wszyscy był dopiero dzieckiem, a w dodatku dzieckiem wrażliwym.Bo i co z tego , że miał ponad dwadzieścia lat? Co z tego, że miał tężyznę fizyczną dorosłego mężczyzny ? Został wyrwany z młodości i już nigdy tego nie nadrobi, Winters pojął to, a ból skuł go w mostku. Bo czym można było zastąpić młodość? Niczym, więc oto zastygli w tej dramatycznej, rozdzierającej pozie-byli dziećmi w zupełnie niedziecinnej walce. I tylko owa infantylność dziecka, ratowała ich jeszcze przed szaleństwem, a jednocześnie czyniła ich sytuację trudną do zniesienia. Jakby tego było mało, Eugene pełnił w armii jedną z najcięższych funkcji i był jednym z najbardziej wrażliwych żołnierzy. To była zabójcza kombinacja i Winters znał to doskonale, w końcu on i Egene byli jak dwie krople wody.

Tak, jakże jesteśmy do siebie podobni, przyjacielu!-Winters snuł słowa w myślach- Tacy podobni! Nasz strach działa na nas mobilizująco, a zarazem niszczy nas od środka. W bitwie zawsze jesteśmy samotni-tylko ja mogę wydać im rozkazy, tylko ty, możesz odgonić od nich śmierć. Po walce również dzielimy te same katusze. Ja zmagam się z tymi, których posłałem na śmierć, ty zaś z tymi, których jej oddałeś ! Czy kiedykolwiek zabijemy nasze demony?
Winters uciszył swój wewnętrzny głos i odszedł od schodów. Położył się na pledzie w ciemnym, głuchym pomieszczeniu, które zajął i niebawem usnął. Wreszcie wszystkie strapienia oddał gwiazdom, które pęczniały od nich jak ziemia od krwi.

***
Słońce wwiercało się w zlepione snem oczy swoimi wrzącymi promieniami, kiedy tylko Egene próbował je otworzyć. Odwrócił się na drugi bok, bo pierwszy miał obolały od całonocnego leżenia na nim na łysych deskach, po czym od niechcenia spojrzał w tarczę zegarka. Godzina zmusiła go do prężnego poderwania się na nogi. Musiał iść i obejrzeć pacjentkę. Zebrał sprawnie torbę i mijając zasłane stłoczonymi męskimi ciałami korytarze, szybko znalazł się przed pokojem złotowłosej Sophie i jej syna, który był obecny na tym świecie zaledwie od wczoraj.

Zapukał krótko i wszedł. Postać skulona na zdezelowanej kanapie poruszyła się bardziej ku ścianie. Zbliżył się do łóżka i wyciągnął ostrożnie szyję. Udawała, że śpi, był tego pewien. Dziecko leżało spokojnie przy niej, trzymało ją za palce swą drobniutką rączką. Uśmiechnął się bezwiednie. Odsunął się na bok i czekał, wpatrujac się wprost w oślepiającą tarczę słońca, która majestatycznie wisiała na świeżo odmalowanym niebie za oknem.

Dziwne. Dzisiejszego dnia, świat wydawał mu się rajski, niemal idealny, podczas kiedy wczoraj i wcześniej jawił się najgorszym koszmarem. Trudno było mu ogarnąć, że gdzieś tam, w małym miasteczku w sercu Ameryki skąd pochodził, ludzie jak co rano wstają do pracy, a dzieciaki ganiają się po ulicach i podwórkach, nie znając owego kontrastu, owej cienkiej, płynnej granicy pomiędzy szczęściem a złem. Czuł, że wiedza, którą zdobył na tej wojnie zmieniła go na zawsze i nigdy już nie uda mu się amputować jej ze swojej pamięci.

Zmęczony powracającym do niego nieustannnie niepokojem, obrócił się nieznacznie i wtedy doszedł go szmer zmieniającego pozycję ciała lokatorki pokoju. Leżała teraz na drugim boku i patrzyła na niego intensywnym błękitem oczu, które w ogóle nie wydawały się zmęczone.
- Dobrze , że się pani obudziła-zaczął nie bez nuty zakłopotania w głosie.
Uniosła dumnie podbródek i zacisnęła szczęki.
- Niech pan mówi do mnie po imieniu. Wiem, że wie pan już o mnie wszystko, podobnie jak pańscy …-zawahała się i dodała pogradliwie-…koledzy z wojska
Eugene usiadł na krześle koło łóżka i obserwował ją przez dłuższą chwilę. Jej cera była jasna i świeża, oczy duże, bardzo niebieskie , przenikliwe, usta delikatnie wycięte, zaróżowione. Lekko falujące włosy opadały jej na twarz i wiły się na ramionach.
- Tylko pod warunkiem, że pani będzie mówić tak do mnie-wyciągnął dłoń- Eugene.
Nie wymieniła uścisku.
- Zabierz ode mnie to dziecko-odezwała się chcąc nadać głosowi barwę złości, ale była zbyt roztrzęsiona, co szybko spostrzegł.- Wiesz jak to się stało.
Wbiła w niego oślepiający błękit oczu , mówiąc nagle twardo, dobitnie, ale wciąż drżąco:
- Zabierz , zanim je zabiję, rozumiesz?
Zaskoczyła go swoją szczerością. Był pewien, że po wczorajszym epizodzie będzie się wstydzić, bać, że będzie wściekła, że będzie rzucać się nań z pięściami. Tak miała się według jego doświadczenia zachowywać dziewczyna zgwałcona, pozbawiona godności, w otoczeniu prawie samych mężczyn, których miała wszelkie prawo teraz nienawidzić. Ale ona była trzezwa, racjonalna. Nie chciała się spoufalać, ale nie zamierzała się też wyżywać, chociaż tak zapewne podpowiadał jej instynkt. Nie chciała dziecka, co było naturalną reakcją. Zaskakujące było to, że próbowała je ratować, odpychając od siebie. To świadome działanie po tak wyczerpujących przeżyciach, zaimponowało mu. Większość młodych matek, w dodatku zgwałconych, dopadała histeria poporodowa-jej nie. Była najsilniejszą kobietą jaką poznał w swoim życiu i teraz to właśnie zrozumiał.
- Posłuchaj Sophie-znów się zdziwił, gdyż jej imię zabrzmiało w jego ustach tak, jakby wypowiadał je od początku świata- Nasze położenie nie jest najlepsze…Nie wiemy jeszcze…co …co z wami zrobić. Na razie nie dysponujemy odpowiednim transportem i…
- W takim razie poczekam-patrzyła w ścianę- Ale nie będę go karmić, nie ma mowy.
- Nie mamy dla niego pożywienia-odrzekł cicho.
- W takim razie umrze.
- Spohie, wiem…
- Nic nie wiesz!-krzyknęła, urwała, a potem wybuchnęła płaczem, którego się spodziewał.
Mogła być dzielna, najdzielniejsza, ale tego jęku duszy nie dało się stłumić. Wiedział, że się bała. Samotności i bycia z kimś. Wiedział, że przyszła miłość będzie dla niej pasmem cierpień, bo jakiś bydlak zabił tę pierworodną, którą w sobie miała. Wiedział, że bała się spojrzeć na to dziecko, które wyszło z jej łona, bo kochała je i nienawidziła z tą samą mocą. To dziecko, było jej najgorszą torturą. I on czuł się za to odpowiedzialny. Dlatego przytulił ją z całej siły, objął ramiona i palcami łagodnie rozczesywał włosy.
- Masz rację , nie wiem-przemawiał szeptem-Nie wiem, ale chcę się dowiedzieć. Wybacz mi, wybacz mi , ale nie mogłem pozwolić mu umrzeć. Wszyscy jesteśmy tylko pyłem, niczym więcej, ale nie mogłem…Zrozum, nie chodziło o mnie, tylko o to co się liczy. Gdybyś je przede mną schowała, gybym pozwolił ci je zabić…to byłby jeszcze jeden punkt dla tamtych, rozumiesz? A my nie możemy zwariować, nie możemy mówić, że nic się nie liczy. Jest tyle rzeczy, które się liczą! Ty, jesteś ty…jest ono…
Umilkł, czując jak uspokaja się w jego ramionach. Jej czoło wsparło się o jego szyję, czuł jak pulsuje krew w jej ciele. Kołysał ją łagodnie, póki nie oderwała się od niego.
- Wiem, gadam jak kaznodzieja-pozowlił sobie na uśmiech-Musisz mi wybaczyć ten tani sentymentalizm…Takie rzeczy dzieją się z wieloma na tej wojnie.
- Eugene…-zaczęła zachrypnięta od płaczu-Nie przepadam za żołnierzami od tamtego czasu…Nieważne z jakiego są kraju, po prostu nie mogę, ale…
Spojrzała na niego, on czekał.


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Miss.Finn dnia Nie 15:38, 10 Cze 2007, w całości zmieniany 8 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Miss.Finn
Starszy szeregowiec
Starszy szeregowiec



Dołączył: 09 Kwi 2007
Posty: 12
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Hotel New Hampshire

PostWysłany: Pon 16:02, 09 Kwi 2007    Temat postu:

- Dziękuję-jej drobna, biała dłoń przylgnęła do jego piersi na wysokości serca- Wczoraj…kiedy spojrzałam w twoje oczy, kiedy zobaczyłam ile w nich zapału…chcę byś wiedział, że się nie bałam. Nie przy tobie, tylko pozniej, jak już było po…Chcę byś wiedział, że jestem wdzięczna tobie, wam wszystkim... Ale jednocześnie…nie chcę z wami przebywać, nie mogę patrzeć spokojnie na mundury. Więc na razie poczekam, ale nie chcę …Nie chcę wchodzić w życie jednostki. Nie mów nikomu więcej ponad tych, którzy już wiedzą, że mówię po angielsku. Nie będę się pokazywać, rozumiem okoliczności. Jest wojna, jest tabun mężczyzn, którzy nie żyli normalnie od miesięcy. I jestem ja, zbyt skrzywdzona, zbyt młoda.
Nie mógł wyjść z podziwu jak szybko brała się w garść, po każdej chwili słabości. Jeszcze przed sekundą słaba i krucha w jego objęciach, teraz już zrównoważona i silna. Lustrował ją intensywnie. Była zjawiskiem w każdym calu. Godziła się ze wszystkim, choć wszystko sprzymierzyło się przeciw niej. Złapał się na tym, że myślał o niej jako o najlepszym żołnierzu jakiego widział na wojnie.
-Zawsze wiesz co zrobić?-to pytanie wyrwało się z niego mimowolnie.
- Mój ojciec mawiał, że jeżeli dzieje się nam zle, to nie można się poddać, bo wtedy będzie jeszcze gorzej. To przecież proste-odparła lakonicznie, jak staromodny bohater rycerskich romansów, udowadniający że heroiczne czyny to jego chleb powszedni- Służysz w wojsku, powinieneś to znać.
- Tak-zgodził się, nieco zażenowany-Ale nigdy nie miałem cech charakteru typowych wojskowych. I nigdy nie będę ich miał.
- Rozumiem-kiwnęła głową, lecz bez uśmiechu- Gatunek romantyka.
- Może-klepnął rozłożonymi dłońmi w kolana i wstał- Ale teraz muszę się tobą zająć... W porządku?
- A co, miałoby być nie w porządku?-zamrugała- Jesteś tu jedynym lekarzem i jeżeli bym się nie zgodziła, okazałabym się głupia. Zostałam zgwałcona, ale nie uważam tego za zabójcze piętno. Chcę żyć.
Jakaż była nowoczesna w swym myśleniu! Gwałty to wciąż był zaklęty temat tabu dla wielu społeczeństw, szczególnie między ludzmi odeminnej płci, szczególnie w małych, purytańskich, amerykańskich wioskach, a z takiej pochodził Eugene i nigdy nie rozumiał tej specyficznej obłudy. Z tego też powodu Sophie fascynowała go coraz bardziej, z każdą minutą jaką z nią spędzał. Jej bezpośredniość, wola walki, determinacja-to wszystko było niespotykane u kobiet, które znał.

Wychodząc czuł, że zdobył jej sympatię, mimo że wciąż tłumiła w sobie wszelkie pozytywne uczucia zastępując je szorstkością i tym aż nazbyt poprawnym rozsądkiem. Jednak Eugene i tak był z siebie dumny, ponieważ zdołał nie tylko zdobyć jej zaufanie, ale i przekonać ją by na razie nie odtrącała niemowlaka. Musiał w duchu przyznać, że było w niej coś, co kazało mu nie odstępować jej na krok, co kazało mu patrzeć jej w oczy i nie spuszczać wzroku jakby nie mógł nasycić się jej widokiem. Pamiętał, że raz już coś takiego czuł w stosunku do kobiety i to było całkiem niedawno, w Bastogne, a tamtą kobietą była Rene, pielęgniarka z niebieską wandamką na głowie. Wtedy, gdy wraz z Bastogne pochłonął ją ogień i zniszczenie myślał, że pęknie mu serce. Ale nie pękło. Za to teraz, był pewien –co na zmianę przerażało go i napełniało osobliwą radością- że jeśli cokolwiek złego przydażyłoby się Sophie i dziecku, oszalałby z rozpaczy.

Tak, Eugene Roe zakochał się w dziewczynie, której imię było jedyną pewną rzeczą, którą o niej wiedział. Zakochał się od pierwszej chwili, widząc jej cierpienie tam, w ciemnym lochu piwnicy. Nie śmiał wypowiedzieć tego na głos, a nawet zaprzeczał sam sobie , a może po prostu ledwo kojarzył swoją despercką troskę o nią z owym silnym uczuciem jakim była miłość. W każdym razie jedno wiedział aż za dobrze-nie powinien okazywać jej tego silnego zaangażowania, bo to by ją zraniło. Przeszła przez traumę i na razie jedynym lekiem na powrót do normalności było dla niej izolowanie się od mężczyzn. A było jeszcze dziecko, z którym nie potrafiła się pogodzić-jednym słowem jej życie legło w gruzach, podobnie jak jego, skoro był żołnierzem na wojnie i niczego nie mógł być pewien. Oglądał największe okropności i nie miał nawet gwarancji czy niebawem nie dostanie obłędu. Nie, nie mógł czuć tej miłości. Ludzie pozbawieni terazniejszości, są pozbawieni przyszłości na czas nieokreślony. I chociaż Eugene myśląc o tym miał ochotę się poddać, nie uczynił tego tak samo, jak nie zrobił tego po Bastogne. Był silnym, młodym mężczyzną na szczególnej służbie. Może właśnie dlatego, że łączył w sobie wrażliwość i siłę, co na pozór powinno się przecież wykluczać, był doskonałym medykiem polowym, a może i najlepszym jakiego posiadała amerykańska armia.

***

Początek dnia był nareszcie błogosławionym okresem na bojowym szlaku dla kompanii Easy oraz innych wchodzących w skład 101 Dywizji. Żołnierze wyspali się-jak mówili-za wszystkie czasy , a jedzenie, mimo że pochodzące z tych samych sproszkowanych, niewyszukanych prowiantów smakowało im niczym wystawna kolacja u królowej, gdyż spożywali je nareszcie w świętym spokoju. Nie trwało to jednak długo.

Richard Winters od samego rana sporządzał raporty i skontaktował się z kompanią sztabową batalionu w celu uzyskania dalszych wytycznych. Dowództwo upierało się stanowczo przy jednej koncepcji-należało natychmiast wyruszać do Rachamps, czyli plan nie uwzględniał optymistycznych przewidywań Wintersa co do jednego dnia zapasu, jaki rzekomo posiadali. Generał Taylor uważał, że należy iść za ciosem. I Winters musiał się mu podporządkować. Co do kwestii dwóch Belgijek i dziecka, to Sink bezpośrednio wydał rozkaz Wintersowi by załadował cywili w przysłany samochód, którym zostaną zabrani do wyzwolnej części Belgii. Okazało się, że przyżeczone posiłki przybyły i stacjonowały już pod Bastogne,więc nie będzie z tym kłopotu.Tym razem Winters odetchnął z ulgą. Otrzymawszy wszystkie instrukcje posłał po podwładnych by rozgłosili hiobową wieść w oddziałach-chciał wyruszyć zaraz po odprawieniu tamtych, by jeszcze przed zmierzchem zainstalować się koło Rachamps i jeśli to możliwe, zdobyć miasteczko. Po wydaniu tych rozkazów wezwał sierżanta Dona Malarkey’a.
- Panie kapitanie-zameldowal się Malarkey, zamykając drzwi do gabinetu Wintersa.
- Sierżancie, dziś przyjedzie do nas specjalny patrol sił rezerwowych z Bastogne. Zabierze stąd naszych niespodziewanych pasażerów na gapę i chciałbym by dopilonował pan wszystkiego przed naszym wymarszem.
- Tak jest, panie kapitanie.
- Może pan odejść-Winters skinął głową.
Malarkey opuścił pokój z wyraznie minorowym wyrazem twarzy i od razu udał się do Eugena, który w towarzystwie dwóch pozostałych sanitariuszy kompanii, siedział na parapecie cudem niewybitego okna, przeglądając i kompletując apteczki.
- Roe, musimy pogadać-mruknął Malarkey.
Eugene zmarszczył brwi i posłusznie odszedł za Donem w sąsiedni kąt.
- Co jest ?
- No cóż, koniec wakacji-Malarkey wyłuskał z kieszeni swojego ostatniego papierosa i zapalił go, pocierając nieco zbutwiałą zapałką o ścianę- Idziemy na Rachamps za parę godzin, jeśli jeszcze nie wiesz…
- Co?-Egene był zaskoczony-Nikt mi nie powiedział.
- Widzisz bratku, bo ty ciągle siedzisz z łepetyną w chmurach, a tymczasem odsyłają twoją Julię za linię frontu-Malarkey utkiwł wzrok w koledze- Właściwie to przyszedłem ci powiedzieć…Pomyślałem, że wolałbyś wiedzieć zanim zapakują ją do jeepa.
-Dzięki-odrzekł głucho Eugene i dodał mechanicznie-Ona nie jest moją Julią.
- Jasne-Malarkey uśmiechnął się nieznacznie- Ale ty jesteś…no wiesz…W każdym razie, sądzę, że powinieneś się cieszyć, w końcu to ratuje jej życie. Nie mogłaby z nami iść.
- Tak.
- A nawet gdyby mogła, to byłałby pierwszym celem dla Szwabów.
- Tak.
- I z pewnością nie uratowałbyś jej po raz drugi. Nikt nie ma takiego pieprzonego szczęścia na tej wojnie. Nikt.
- Tak, tak-Eugene ocknął się – Muszę …muszę gdzieś pójść.
-Trzymaj się !-krzyknął za nim Don Malarkey.
Eugene nie obejrzał się, tylko z bijącym sercem wtargnął do pokoju Sophie. Nie spała. Leżała z otwartymi oczami, wpatrując się w sufit, w identycznej pozie, w jakiej była gdy rano ją zostawiał.
- Jak się czujesz?-spytał ogłupiały, podchodząc do niej.
- Przestań Eugene-prychnęła od niechcenia i spojrzała na niego-Czego chcesz ?
- Wiesz już…?-głos mu się urwał.
- Tak, już mi powiedziano. To najlepsza wiadomość jaką mogłam dostać. Teraz naprawdę jestem uratowana. Nigdy więcej wojny. Ja już tu nie wrócę.
Skinął głową, nie potrafiąc zdobyć się na nic poza tym zdawkowym ruchem.
-Jakbyś czegoś potrzebowała…przed wyjazdem…
- To mogę na ciebie liczyć-dokończyła-Wiem.
Teraz jego oczy pałały bólem, którego ona jednak nie widziała.
-Sophie…-zająknął się, wyjmując z kieszeni pomiętą fiszkę – Nie wiem czy to tak głupie jak myślę, ale gdybyśmy kiedyś mieli się spotkać…no, jak to wszystko się skończy, to..wez to na wszelki wypadek-wyciągnął dłoń, a ona wyjęła z niej kartkę i przeczytała na niej : Eugene Roe, Main Road, Bayou Chene, Louisiana.
- To małe miasteczko i mały domek rodzinny nad rzeką-uśmiechnął się- Łatwo znalezć.
Popatrzyła na niego z zaciekawieniem.
- Ale…dlaczego sądzisz, że do ciebie przyjadę?
To pytanie go rozbroiło. Nie był przygotowany.
- Sam nie wiem-spłoszył się- Po prostu…wydaje mi się, że mnie nie nienawidzisz.
Po krótkim milczeniu, lekko uniosła się na łóżku.
- Eugene-odezwała się ciszej-Podejdz do mnie.
Zrobił to, a krew wrzała mu w żyłach.
- Dziękuję-i pocałowała go w policzek.

Parę godzin pozniej opuszczała Noville wraz ze swoim dzieckiem; Eugena nie można było nigdzie znalezć. A on po prostu zaszył się w ruinach i ćwiczył zakładanie szwów. Tłumaczył sobie, że jeśli wyruszali dalej, musi opanować drżenie rąk, które nawiedzało go coraz częściej, bo jeszcze wiele ran będzie musiał opatrywać. Nie wiedział jeszcze, na ile będą to jego własne, bowiem dopiero wtedy, gdy stawiał kolejne kroki na drodze do Rachamps, niewypał zrzucony kilkanaście dni wcześniej przez amerykańskie lotnictwo, przyniósł śmierć Sophie.


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Miss.Finn dnia Wto 23:26, 05 Cze 2007, w całości zmieniany 2 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Miss.Finn
Starszy szeregowiec
Starszy szeregowiec



Dołączył: 09 Kwi 2007
Posty: 12
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Hotel New Hampshire

PostWysłany: Pon 17:55, 09 Kwi 2007    Temat postu:

Część 1

6.XII.1945 r.

Kochany bracie!

Z pewnością dosyć masz już naszych natrętnych listów i naszej natarczywej troski o Ciebie, ale pomimo że wojna skończyła się już jakiś czas temu i wszyscy przepełnieni jesteśmy radością i ulgą, towarzyszy nam również nieutulona tęsknota za Tobą, proszę Cię zatem o jak najszybszą odpowiedz kiedy wracasz do domu! Wiemy, że przed paroma dniami rozwiązali Twoją kompanię, więc pewnie musisz dopełnić jeszcze rozmaitych formalności, lecz nie każ czekać nam zbyt długo. Matka codziennie mówi o Tobie, jej wydaje się, że nim nie zamknie Cię w swoich ramionach, nie jesteś bezpieczny.
Poza tym, u nas wszystko dobrze. Frank zamierza zbudować stajnię w tym roku, bo nagle zapałał miłością do konnej hodowli. Oczywiście Rita i Di gorąco popierają ten pomysł, za to ja nie jestem zachwycona. Nie muszę Ci mówić, że nie cierpię koni tak jak wszystkich innych zwierząt. A co Ty o tym sądzisz ? W każdym razie, wszyscy jesteśmy zdrowi i oczekujemy Cię z niecierpliwością. Zrób nam niespodziankę ! Przesyłamy całusy.

twoja Beth

P.S. Musisz nam wybaczyć to, że nie będziemy na defiladzie.


Eugene nie żałował, że nie widział rodziny na uroczystym przywitaniu, jakiego dostąpiło powracające do kraju wojsko. Po raz kolejny przebiegł czułym wzrokiem po drobnym, eleganckim piśmie , z istnym namaszczeniem złożył sztukę papeterii, wsunął z powrotem do białej koperty i schował dobrze do swojej brezentowej torby. Następnie usiłował wsłuchać się w miarowy szum kół pociągu i odpłynąć, zamknąć znużone długą podróżą oczy, ale skrzekliwy głos kobiety siedzącej obok uniemożliwił mu ten zamiar.
-Od rodziny ?-spytała wytrzeszczając wyłupiaste oczy.
-Od siostry-Eugene odparł grzecznie.
Kobieta pokiwała głową w mentorski sposób.
- Ja też pisałam do mojego syna. Dopóki żył-zakończyła z głębokim westchnieniem i wbiła wzrok w Eugena.
Spojrzał na krajobraz przewijający się za oknem. Wydawało mu się, że ta kobieta go oskarża, jakby był winien temu, że on żył, a jej syn nie. Ale nie zamierzał poddawać się ponurym rozmyślaniom. Już nigdy więcej. Zbyt wiele przeżył, by teraz skutecznie niszczyć sobie pozostały mu jeszcze czas młodości. Chciał zapomnieć o wszystkich okropnościach, które widział i wyrzucić z siebie wszelkie psychiczne udręki.
-Wraca pan do domu, no tak-kobieta najwyrazniej nie miała zamiaru milczeć- Zawsze myślałam, że mój Freddy też wróci. Właśnie tak jak pan, po bohatersku...W tym pięknym, oliwkowym mundurze i furażerce z flagą narodową.
Eugene zacisnął dłonie w pięści, czuł, że tego nie zniesie. Poderwał się z miejsca i wypowiedział przez drżące wargi:
-Nie ma w tym nic bohaterskiego, proszę pani. Nic-zarzucił torbę na ramię i opuścił przedział, słysząc za sobą złorzeczenia zbulwersowanej, szacownej obywatelki Stanów Zjednoczonych Ameryki.
Poszedł na sam koniec pociągu i otworzył okno. Świeże powietrze przyjemnie owionęło mu twarz, niosąc znajomy aromat bagien i jezior. Niezawodny znak, że jego ukochana Louisiana była już blisko.

W końcu po upływie godziny, ku swojej wielkiej uciesze, ujrzał zarysy stacji w St. Martinville. Kiedy pociąg ciężko wtoczył się na peron Roe zobaczył , że przed dworcem roiło się od ludzi- rodzin żołnierzy i samych żołnierzy, którzy wyglądali jak chodzące, nakręcane sprężyną kukły, przynajmniej w oczach Eugena, i nagle on sam zaczął się martwić tym, że może wyglądać podobnie. Na szczęście dłużej się tym nie dręczył, gdyż oto wyłowił go z tłumu Thomas, jego dawny przyjaciel z Bayou Chene.
- Eugene!-krzyknął z całych sił w płucach i zaczął przepychać się przez kotłującą się ciżbę-To naprawdę ty?!-dopadłyszy do Roe'a, uścisnął go mocno.
Eugene dał się przytulić, po czym odstępując od Thomasa odezwał się:
- Tak, to właśnie ja.
Thomas Alcott, który całe życie był prostym rolnikiem i nim pozostawał, pokręcił głową.
- Nie mogę uwierzyć-dukał-Nie mogę uwierzyć !
Lustrował uważnie Eugena i od razu spostrzegł zmianę jaka dokonała się w jego twarzy i całej osobie, zmianę, która z zewnątrz widoczna była tylko dla osób postronnych, natomiast sam Eugene choć jej nie widział, czuł ją i było to znacznie gorsze.
-Mój Boże, gdyby nie ta twoja stara kurtka, nigdy nie zgadłbym, że to ty jesteś tym małym, marzycielskim chłopcem, z którym pływałem na łódkach w każde lato-rzekł Tom i zaraz machnął ręką-Wybacz, na starość robię się zbyt sentymentalny.
Eugene chciał zdobyć się na uśmiech, ale zamiast tego wyszedł mu jedynie wymęczony grymas.
- Czas mija za szybko-szepnął-Ale co ty tu robisz?
- Interesy-odrzekł Tom- Farma się rozrasta. Mattie spodziewa się trzeciego dziecka, wiesz jak to jest...
Tylko że Eugene nie wiedział. Thomas był jego rówieśnikiem, lecz nic poza tym ich nie łączyło. Alcott nie zgłosił się na ochotnika po Pearl Harbour, nigdy nie interesowała go wojaczka, nigdy też tego nie ukrywał. Podczas więc gdy Roe zmagał się z koszmarem na froncie zachodnim, Alcott pędził najnormalniejsze w świecie życie małomiasteczkowego rolnika z Louisiany, który założył rodzinę, dorobił się , a jego problemy nie wykraczały poza płaszczyznę jego prywatnych spraw. Miał zwyczajną młodość wypełnioną codzienną rutyną i spokojem, czego Eugene w ogóle nie zaznał.
-No tak…Chciałbym pogadać dłużej, ale muszę iść-Eugene podał Thomasowi dłoń-Mam autobus do domu. Jeszcze się spotkamy.
-Chwila-powstrzymał go Tom-Właściwie też wracam. Przyszedłem tu z ciekawości, przyjrzeć się chłopakom z Louisiany, zobaczyć kto wrócił… Poczekaj tu, przyprowadzę wóz.
Eugene nie zdążył nawet zaprotestować. Niebawem oglądał bagniste łąki Louisiany z okien zdezelowanego vana, którego, jak zauważył po pierzu osiadłym na siedzeniach, używano także do przewozu żywego inwentarza.
- Czy ktoś z Bayou już wrócił ?-spytał Eugene po dłuższym milczeniu.
- Tak. John Crosby. Straszny facet. Zupełnie się zmienił. Od rana do wieczora pije i nic więcej. Japońce nie rozpieprzyły mu tyłka, ale i tak nie długo pójdzie do piachu.
Roe nic nie odpowiedział. Prawda była taka, że choć zupełnie nie znał Johna Crosby’ego- kojarzył go jedynie z nazwiska, bo pamiętał, że pani Crosby kiedyś zasiadała w radzie miasteczka-to znał jego problem. Nie było w tym nic dziwnego, skoro obaj poszli na wojnę i Thomas Alcott także zdawał sobie z tego sprawę.
- To na pewno trudne, Gene-odezwał się wobec wymownej ciszy jaka zapadła w samochodzie- Ale gdyby każdy poddawał się po wygranej wojnie…
- Jest wygrana tylko dla niewielu-Eugene nie odrywał wzroku od krajobrazów.
- Ale życie toczy się dalej-stwierdził lakonicznie Thomas-Właśnie, co teraz zamierzasz robić ?
- Nie zastanawiałem się jeszcze nad tym. Być może zajmę się hodowlą koni wspólnie z Frankiem.
-Frank chce mieć stajnie ? –zainteresował się Alcott- Wyścigowe ?
Eugene wzruszył ramionami.
- Nie wiem.
I prawie do końca podróży już nie rozmawiali-nagle spostrzegli, że nie mają o czym. Thomas najchętniej obgadywałby całe miasteczko, a Roe czuł, że tak naprawdę nie zna tam nikogo po za swoją rodziną, którą zresztą, chciał jak najszybciej zobaczyć. Dlatego kiedy w końcu minęli rogatki Bayou Chene, serce zabiło mu mocniej , a na jego twarzy odmalowało się podniecenie. Może nawet intensywnością podobne do tego, które czuł odjeżdżając na wojnę.
- Co to jest ?-wyrwało mu się, gdy spostrzegł spory, murowany dom tuż przy wjezdzie do miasta-Nie było tu tego wcześniej.
- Tak-Alcott zakręcił kierownicą- To nowa gospoda Bradley’a. Moim zdaniem, poroniony pomysł.
Eugene pokiwał głową. Taki biznes nie miał sznas powodzenia w typowo rolniczej mieścinie, w której diabeł mówi dobranoc. Jednakże nie zastanawiał się nad tym dłużej, bo już po chwili jego oczy dojrzały kolejne zmiany, całe mnóstwo zmian. Stare sklepiki z centrum rozrosły się i przypominały teraz lokalne domy handlowe, a obok nich powstały zupełnie nowe zakłady. Niektóre warsztaty rzemielśnicze połączyły się w korporacje i przypominały teraz raczej wielkomiejskie fabryki. Po drodze mijali ludzi, których nie poznawał i którzy zachowywali się tak jakby powrót żołnierzy z wojny był swego rodzaju festynem czy też wydarzeniem porównywalnym z przyjazdem cyrku do miasta-wylegli przed domy by popatrzeć kto wrócił , a kto nie, by po prostu oddać się typowo plebejskiej rozrywce zaspokajania ciekawości. Za to małe grupki rozswawolnionych chłopców przeganiały z uliczek kurz w zupełnie beztroskiej i chaotycznej bieganinie, jakby nie działo się nic, co nie byłoby już wcześniej sprzężone z codziennością.
- To nie jest miejsce, w którym się urodziłem-mruczał do siebie Eugene- Zdecydowanie nie.
Roe wpatrywał się z niedowierzaniem dosłownie w każdy skrawek ziemi, a jego poczucie wyobcowania rosło. Z kolei Alcott uważnie śledzący jego rekacje, nie był nimi zdziwiony, raczej czuł się nieco niezręcznie i dlatego odetchną z ulgą, gdy dotarli nareszcie pod dom Roe’ów.
-Na razie-klepnął wysiadającego Eugena w plecy-Powodzenia.
Van odjechał z rzęrzeniem silnika, pozostawiając Eugena samego na środku drogi, przed drzwiami, za które tak pragnął, a jednocześnie tak bał się wejść. Teraz, stojąc na wprost rodzinnej posiadłości, z całą mocą odczuł, że czas zmienił wszystko, choć na zewnątrz nie można było doszukać się żadnej różnicy. Dębowe wejście sprawiało wrażenie dawnej solidności, a okalająca domostwo weranda była jak zawsze zamieciona do czysta. Po lewej stronie od schodków stał fotel bujany obciągnięty zieloną kapą, która zdawała się nie płowieć tak samo jak żywe kolory kwiatów, które tkwiły niezmiennie w wielkich, gipsowych donicach po obydwu stronach drzwi. Nawet dach nie zapadał się z żadnej strony, nawet zabudowania gospodarcze trwały nietknięte, tak jak je zapamiętał.

Eugene przełknął ślinę i głośno zapukał. Mosiężna klamka zajęczała i po chwili zalała go fala przytłumionego brązem światła. Zza progu zaś, patrzyła na niego zdziwiona, czarnowłosa dziewczynka.

Diana Johnson doskonale znała swojego wujka Eugena, który godzinami nosił ją na rękach, gdy była młodsza i to jego, podobnie jak wszyscy pozostali domownicy, spodziewała się ujrzeć na progu mieszkania w pełnym, galowym mundurze, dlatego też nie potrafiła stłumić zaskoczenia, kiedy stanął przed nią ów blady, wymizerowany żołnierz, w którego rysach nie odnajdywała wszkaże nikogo bliskiego.
-Przepraszam, ja…-odezwała się niepewnie, lecz mężczyzna natychmiast jej przerwał.
-Di? Nie poznajesz mnie ?
Di zbladła gwałtownie. Ten głos rozpoznałaby wszędzie. Mógł należeć tylko do jednego człowieka na świecie i jeszcze przez dobrych parę sekund łajała się w duchu za to, że dała się tak łatwo zwieść pierwszemu, mylnemu wrażeniu.
- Eugene!-wyrwało jej się z piersi, gdy ścisnął ją za rękę.
Roe pokiwał głową, niezdolny do wydania z siebie składnego dzwięku. Siła nagłego wzruszenia tamowała słowa, które cisnęły mu się na usta. Chłopak wszedł zamykając za sobą drzwi i spuścił torbę z ramienia na podłogę.
- Zaprowadzisz mnie do reszty…?-przemówił opanowanym głosem, podczas gdy jego ciało wciąż przecinały dreszcze.
Nie puszczając jego ręki, mała Di poprowadziła go szlakiem, który znał na pamięć – od werandy przez salon, aż do małego ganeczku na tyłach domu, skąd rozciągał się widok na ogród, pastwiska i łąki. To tam, Eugene ujrzał kogoś, kto śnił mu się nieprzerwanie, od samego początku do samego końca wojny, kogoś, kogo wzywał na pomoc częściej niż Boga i w kogo , w przeciwieństwie do tego ostatniego, naprawdę wierzył.

Di zostawiła Eugena samego, gdy bezszelestnie i zwinnie niczym kot zaczął zakradać się w głąb pachnącej zieleni, w stronę tej najdroższej, jedynej osoby, której zawdzięczał życie w pełnym tego słowa znaczeniu. Zatrzymał się tuż przed nią i obserwował jak jej pomarszczone dłonie głaszczą kwiaty, słuchał jak jej cichy śpiew wlaczy z wiatrem. A potem wypowiedział jedno słowo :
-Mamo.
Skurczona, wątła figurka kobiety wyprostowała się i odwróciła w jego stronę. Nic się nie zmieniła, ocenił, sycąc oczy jej widokiem. Może jedynie włosy miała inne niż kiedyś, choć z początku nawet nie dostrzegł tych licznych, mlecznobiałych nitek w chmurze puszystej czerni.
-Wróciłeś-uśmiechnęła się łagodnie.
Padli sobie w ramiona.

***
Michelle Roe nie przeżywała podobnego wzruszenia od czasu, gdy kilkanaście lat temu została wdową. Tamto wzruszenie było jednak przepełnione boleścią i smutkiem, podczas gdy to, nosiło w sobie niewysłowioną radość. W ten pierwszy wieczór, siedziała w kuchni wraz z całą rodziną naprzeciw swego ukochanego syna, i jedyne co robiła, to patrzyła na niego.
- Mamo, przestań patrzeć na mnie jak na monstrancję. Czuję się nieswojo-uśmiechnął się, tocząc wzrokiem po wszystkich zgromadzonych.
-Będziesz musiał wytrzymać to przynajmniej jeszcze przez miesiąc-zaśmiała się Elizabeth Roe, siostra Eugena.
Byli tak szczęśliwi, że rodzina wreszcie jest razem w komplecie, a jednocześnie nie mogli do końca uwierzyć w to szczęście. Ilekroć myśleli o tym, ilu poległo, drżenie opanowywało ich serca i zaraz sprawdzali czy aby Eugene nie jest zjawą, która przybyła pożegnać się z nimi zza grobu. Ale Eugene nie był duchem, był ich Eugenem, młodym mężczyzną z krwi i kości, który z każdym kolejnym dniem nowego, powojennego życia pracował coraz ciężej na farmie, pomagając Frankowi w hodowli koni. Był silny, zręczny i pełen zapału i być może nikt nie dowiedziałby się co naprawdę kryje się w jego duszy, gdyby nie niezawodny instynkt matki, której wszystkie znaki na niebie i ziemi mówiły, że Eugene ukrywa w sobie ogromny ból, ogromną gorycz i ogromną tajemnicę.

Michelle Roe była pewna swoich przypuszczeń. Co dzień obserwowała syna. Choć nie topił swych wojennych przeżyć w alkoholu tak jak czynił to John Crosby, cierpiał z tego samego powodu co tamten. Od momentu powrotu nie mówił o wojnie ani o niczym, co by się z nią wiązało i Michelle akceptowała to, choć wolałaby żeby jednak mówił. Jego twarz zmieniła się bardzo –rysy mu się wyostrzyły, a wzrok pozostawał wiecznie zamglony i jakby smutny. Ponadto, Euegne stał się odludkiem. Nie spotykał się z rówieśnikami, całe dnie spędzawszy w domu, do miasta wychodził rzadko, tylko jeśli miał ważną potrzebę do załatwienia.

Z tego powodu Michelle Roe ucieszyła się niepomiernie, gdy kiedyś, w jakiś czas po powrocie Gena, zapukała do ich drzwi Eve Mitchell i zapytała o niego. Eve była przyjaciółką Roe’a z okresu dzieciństwa. Mieszkała na obrzeżach miasteczka wraz z ojcem i matką, którzy trudnili się wikliniarstwem. Kiedy ona i Eugene byli zaledwie podlotkami trochę flirtowali ze sobą, więc teraz pani Roe żywiła nadzieję, że Eve wpłynie pozytywnie na jej syna i nakłoni go do powrotu do normalnego życia.

Eve miała orzechowe włosy siegjące dużych, kształtnych bioder i zawsze nosiła je luzno rozpuszczone jak Indianka. Jej oczy miały barwę ciemnej whisky, a wąskie usta uśmiechały się szczerze i szeroko. Eve należała do dziewczyn, które nie boją się wyzwań i biorą byka za rogi, gdy tylko nadaży się ku temu okazja. Życie nigdy jej nie oszczędzało, więc nauczyła się jednego-trzeba działać. Takie właśnie było jej credo.

Pewnego dnia, ubrana w zwiewną, błękitną sukienkę szła łąkami należącymi do Roeów w poszukiwaniu Eugena. W końcu, na rozległym pastwisku dojrzała sylwetkę mężczyzny a wraz z nim dwa ogniste konie, które szarpały się uwiązane na lasso, w blasku wczesnego słońca. Eve kochała te zwierzęta i uwielbiała na nich jezdzić, choć jej rodzina nie posiadała nawet jednego konia. Szybkim krokiem zbliżyła się w tamtą stronę i z bliska rozpoznała, że mężczyzną usiłującym poskromić konie, był Frank Johnson, mąż Elizabeth Roe.
-Dzień dobry-odezwała się , gdy była już dostatecznie blisko.
Frank odwrócił się, lecz nie wyrzekł ani słowa, gdyż w tym samym momencie spłoszony koń wierzgnął do góry i zamachnął się niebezpicznie kopytami do przodu. Eve obserwowała to z zapartym tchem, z mieszanią fascynacji i strachu zarazem. Wspaniały wierzchowiec o czarnej jak smoła sierści rzucał się w powietrzu oszalały, jego czarne oczy zdawało się, miotały żywy ognień na każdego, kto śmiał w nie spojrzeć.
- Czy mogę Frank?- spytała podchodząc bliżej.
Frank znał sławę Eve jako nieustraszonej zaklinaczki koni, ale zawsze była tylko kobietą i nie był pewien czy powinien jej pozwolić na ten ryzykowny krok.
- Jesteś pewna?-wysapał, szczerząc zęby i mocując się z liną oplatającą szyję konia-Bo ja nie.
- Pewna-skinęła głową i wzięła z rąk Franka lasso.
Johnson z duszą na ramieniu obserowował jak jej drobne ręce sciągają sznur i sprowadzają zwierzę na ziemię.
- Spokojnie kolego, tylko spokojnie-przemówiła łagodnie i podeszła do lewego boku ogiera.
Gdy upewniła się, że jego kopyta stoją na trawie, ostrożnie wyciągnęła dłoń i położyła ją na pysku, między oczami konia.
- Jesteś piękny, Kapitanie-śmiała się delikatnie-Mogę cię tak nazywać?
Obróciła się do Franka, który przytaknął z aprobatą , dając przyzwolenie. Był zadowolony, że ma jeden problem z głowy.
- A teraz Kapitanie-kontynuowała Eve-Czy zaprowadzisz mnie tam, dokąd zechcę?
Koń zarżał niespokojnie, wypuścił z nozdrzy powietrze. Eve znała mechanizm oswajania. Nie należało czekać, jeśli miał się przyzwyczaić. Odważnie wspięłą się na strzemiono i niebawem była już w siodle, uspokajająco głaskając zwierzę po szyi.
-Jest spokojny jak baranek-Frank nie mógł wyjść z podziwu-Gdzie się tego nauczyłaś?
-Kiedyś ci zdradzę-roześmiała się donośnie.
-Może chciałabyś pracować ze mną w hodowli? Wspólnie moglibyśmy odnieść prawdziwy sukces! –podniecił się Frank.
Dla Eve była to sytuacja idealna. Nie cierpiała wikliniarstwa, do którego musiała przywkynąć ze względu na rodziców. Wyplatanie koszy było zajęciem zbyt nudnym i przewidywalnym jak na dziewczynę jej pokroju. Zajmowanie się dzikimi końmi, które kochała, może nawet okazyjne ich ujeżdzanie, było jej marzeniem, dlatego bez wahania przystała na propozycję :
- Tak! Ależ tak! Frank, uszczęśliwiasz mnie !-zwołała.
- Ale co na to twoi rodzice?
- A co? Jestem dorosła, prawda ?-odetchnęła głęboko-Ale o tym pomówimy potem. Teraz powiedz mi, gdzie znajdę Eugena, bo do niego właściwie przyszłam.
Przez twarz Franka przemknął cień.
-Eugene pojechał na przejażdzkę nad strumień. To dobry chłopak, dobrze pracuje, ale kompletnie się do tego nie nadaje-Frank podparł dłonie na biodrach- Przykro mi, kiedy na niego patrzę, bo stara się, lecz nie czerpie z tego żadnego zadowolenia. To nie dla niego.
- Nieważne-Eve z nieprzeniknionym wyrazem twarzy zbyła jego wypowiedz – Pojadę do niego.
To mówiąc zacmokała i ostrożnie spięła ostrogami Kapitana, który niesiony pierwotną siłą zewu swojej natury, wyrwał do przodu.

***
O tej porze roku okolica nad strumieniem należała do najpiękniejszych terenów Bayou Chene. Zielone połacie bujnej roliśności i wysokich traw srebrzyły się w słońcu. Woda potoku płynęła z głośnym szumem wzdłuż wystrzępionego brzegu, gdzieniegdzie ozdobionego gładkimi głazami i otoczakami porośniętymi porowatym mchem. Wśród koron drzew przekrzykiwały się ptaki i najrozmaitsze zwierzęta, a pomiędzy gałęziami i łodygami rozpięły swe baldachimy pracowite pająki. Powietrze było wilgotne, świeże, chłodne. Dodawało energii i budziło do życia.

Eve przedzierająca się wraz z Kapitanem przez liczne zarośla, nieustannie szukała wzrokiem Eugena. Była pewna, że tu go odnajdzie i nie pomyliła się. Tuż za skalnym załomem, który znajdował się obok małej wyspeki zieleni i niewielkiego wodospadu, ujrzała puszczonego luzem konia, a w niewielkiej niszy obok, siedział Eugene.
Jego twarz zwrócona była do słońca , oczy trzymał zamknięte. Eve zostawiła Kapitana nieopdal , widząc, że ją polubił i mając przekonanie,że nie ucieknie, a następnie usiadła ze skrzyżowanymi nogami tuż obok chłopaka. Słysząc szelest jej sukni, otworzył oczy.
- Eve!-odezwał się zaskoczony i spojrzał na nią.
- Skoro nie kwapisz się by odwiedzić starych przyjaciół, przyjaciele odwiedzają ciebie-odpowiedziała z uśmiechem-On dobrze wiedział, gdzie cię szukać-wskazała z dumą na Kapitana.
- Jak zodłałaś nakłonić do wycieczki tego wcielonego diabła?! Frank twierdził, że nikt nie jest w stanie tego zrobić.
- Na diabła najlepsza kobieta-zażartowała Eve-Chyba o tym słyszałeś.
Umilkli. Patrzył na nią dłuższą chwilę. Jej oczy były młodsze niż kiedykolwiek, kiedy tak wdychała z lubością powietrze i uśmiechała się do niego.
- Pewnie powiesz, że bardzo się zmieniłem-zaczął, myśląc o swoim własnym wyglądzie.
- To prawda-zgodziła się bez wahania- Nie jesteś już chłopaczkiem.
Zerwał cienką, wysoką trawę i włożył sobie do ust, a ręce wbił w kieszenie spodni.
- Chciałam odwiedzić cię wcześniej, ale…uznałam, że będzie lepiej, jeśli poczekam.
Zaśmiał się. Ten śmiech nie spodobał się Eve. Był zbyt nerwowy. I zabarwiony czymś niesprecyzowanym, czymś, co Eve skojarzyłaby z wiedzą, na tyle prawdziwą, że zaniepokoiłaby każdego.
- Uważałaś pewnie, że muszę sobie wszystko poukładać, że muszę mieć trochę czasu. Że jestem załamany. Nie zaprzeczaj. Wszyscy przecież myślą tak o nas.
- O nas ?
- Nie zauważyłaś jak reszta patrzy na tych, którzy wrócili ?
- Nie podoba mi się, że dzielisz ludzi na grupy. To nie w porządku. Jesteśmy jedną społecznością, jak kiedyś, Eugene.
Popatrzył na nią z kpiną i wyższością. Wiedział w końcu to, czego ona nie mogła wiedzieć.
- Już nic , nigdy nie będzie takie same jak kiedyś-odparował, wstał i zaczął iść w głąb lasku.
Zerwała się za nim.
- Chciałabyś, by wszystko było beztroską przygodą, krótkim przerywnikiem w sielskim, prowincjonalnym życiu, w takim miasteczku jak Bayou.-ciągnął nagle wzburzony- Należysz do tych, którzy wierzą, że ta wojna była fajerwerkiem, że była niczym dla naszego wszechmocnego kraju. Ale powiem ci, że wszystko co słyszałaś i widziałaś pozostając tutaj, jest kłamstwem. Co z tego, że zarobiliśmy na tej wojnie? Że szczycimy się zwycięstwem ? Nie widziałaś jak ludzie umierali i nie zrozumiesz jak umierać będą przez następne lata-skończył z niespokojnym oddechem.
- Czy mówisz o sobie, Eugene?-wyszeptała patrząc mu prosto w oczy- Mówisz o sobie. Dobrze. Ale nie mów o mnie. Nie mów mi, co myślę. I czego nie wiem. Zauważyleś, by nasze miasteczko zarobiło coś na tej wojnie ? To od zawsze rolnicze miasto, i takie zostanie. Tutaj nie ma i nie będzie fabryk, nikt tu nie produkował broni. Powtarzasz wyświechtane formułki i argumenty, które usłyszałeś w wojsku, prawda ? A ja chciałam tylko przekonać cię, że istnieje jeszcze coś poza tym. Życie poza wojskiem jest możliwe, Eugene. Wiem, że cierpisz i szanuję to, ale czemu się buzujesz ? Chcesz pogrążyć się tak jak John?
Zarzymał się przed nią i roześmiał się ponownie.
- Zrozum jedno-rzekł stalowym tonem- Podoba ci się to czy nie, podział istnieje. Wy, cywile, nigdy nie pojmiecie co przeżyli żołnierze. Tego się po prostu nie da zrobić. Uczucia, które są we mnie, są tak sprzeczne i niejednoznaczne, że sam ich nie pojmuję. Ale mogą je pojąć moi bracia w mundurach. Nie obraz się, ale ty nie jesteś w stanie mi pomóc. Jeśli moja matka kazała ci mnie pcieszyć, to naprawdę…
- Nie tego się po tobie spodziewałam-powiedziała oschle- Myślałam, że wciąż jesteśmy przyjaciółmi.
Pobiegła na przełaj co sił w nogach i wskoczyła na konia, od razu zmuszając go do ostrego galopu. Eugene, targany złym przeczuciem i wyrzutami sumienia, pobiegł za nią. Gonił ją. Spinał konia jak najmocniej, ale ona była lepszym jezdzcem i oddala się od niego z każdą minutą. Wołał ją-też na próżno. Wtem zobaczył, że zjeżdża z prostej, leśnej ścieżki w stronę jeziora. Znał skrót do tego miejsca i postanowił to wykorzystać. Dzięki temu zrównał się z nią po kilkunastu minutach jazdy.
- Eve, wysłuchaj mnie!-krzyknął do niej.
Zbliżył się do jej konia , a ona zakołysała się w siodle i odjechała trochę w bok.
- Nie chcesz mojego towarzystwa, to nie mam zamiaru się narzucać!
-Eve nie chciałem, wybacz mi. Po prostu nie rozumiesz pewnych rzeczy.
- A może nie chcesz żeby cię rozumiano, co ?-jej twarz zaczerwieniła się od wiatru i złości.
- Eve zatrzymaj się!
- Sam się zatrzymaj-odgryzła się i chciała przyspieszyć, ale wtedy on zrobił coś nieoczekiwanego.
Poczuła jak jego ciężkie ciało z ogromną siłą zrzuca ją z siodła. Upadli w uścisku na ziemię i kotłowali się , turlając przez parę sekund. W końcu zatrzymali się.
- Zrozum, że ja tam straciłem coś więcej niż kilknaście miesięcy życia !-krzyczał pochyląc się nad nią tak, że czuła na szyi jego oddech- Coś więcej niż przekonania i ideały! Coś więcej, niż wiarę !
Dała mu to z siebie wyrzucić, nie odzywjając się , czekając cierpliwie. Kiedy zamilkł, patrząc na nią jak obłąkaniec, odezwała się :
- Eugene puść moje ręce. To boli.
Na jego twarzy odmalowało się przerażenie, jakby znienacka zdał sobie sprawę z agresji, która w niego wstąpiła. Puścił ją i opadł na ziemię, bezwładny jak szmaciana lalka. Nie odeszła. Przygarnęła go do siebie.
- Eugene, pałcz jeśli musisz-mówiła szeptem-Chcę, żebyś płakał i żebyś pozwolił mi zrozumieć. Proszę, nie poddawaj się. Nic nie jest wieczne. To kiedyś minie. To musi minąć.
Nie płakał, tylko słuchał. Stanęła mu przed oczami Sophie. Przypomniał sobie jak ją tulił do siebie, jak ją pocieszał. Co sobie wówczas myślał. Odsunął się od Eve i spojrzał na nią.
- Eve…przepraszam. Przepraszam. Wiem, że chciałaś dobrze. Jestem idiotą.
Odgarnął jej włosy z czoła i opanowała go żądza pocałunku. Widząc w jej oczach niemą zgodę, przykrył jej wargi swoimi. Zaraz jednak oderwał od niej usta.
- Nie powinniśmy, wybacz.
- Znowu-uśmiechnęła się słabo.
W jej oczach malował się zawód.
- Przecież kiedyś byliśmy blisko-odezwała się, wodząc palcami po jego policzku.
- Byliśmy…to było dawno.
- Dziecinada nie może przeobrazić się w coś trwałego, to chcesz powiedzieć, prawda?-Eve była urażona.
Eugene westchnął.
- Eve…muszę powiedzieć ci o czymś, o czym nie powiedziałem nikomu, nawet własnej matce.
- Słucham.
Oparł brodę na podkulonych kolanach i zapatrzył się w niebo.
- To było w czasie naszej ofensywy w Belgii. Zdobyliśmy małe miasteczko po ciężkich, zimowych dniach spędzonych w pobliskim lesie. Ja byłem w jednym z patroli, przeszukujących gruzy. W jednej piwnicy natknęliśmy się na dwie kobiety. Młodsza była w ciąży, a dziecko było owocem gwałtu…Nie chciała rodzić, a ja nie chciałem ustąpić. Dziecko urodziło się zdrowe, a kobieta przeżyła. Nasza sytuacja nie była najlepsza, ale ona została u nas dwa dni…Potem zabrali ją żeby przewiezc ją i dziecko bezpiecznie na teren już wyzwolony…Zancznie pozniej dowiedziałem się, że po drodze rozerwał ją amerykański pocisk…
Eve wyglądała na wstrząśniętą.
- Czy dziecko przeżyło ?
- Nie wiem na pewno, ale myślę , że nie. Siła rażenia w takim przypadku jest zbyt wielka.
- Tak mi przykro, Eugene.
- Bo widzisz, ja uratowałem ją i to dziecko. A ta bomba po prostu przeleżała w ziemi parę dni. Czekała tam na nich…-głos mu drżał- …to była nasza bomba! Czy to ma jakiś sens, Eve?
- Nie ma żadnego.
- Lecz nie to jest najgorsze, nie to Eve…Nie wiem jak mam ci to powiedzieć.
- Jak najprościej.
- Posłuchaj…Może uznasz, że nie jest to możliwe, ale ja…ja kochałem tę kobietę. To dlatego czułem tę wściekłość, kiedy chciała się poddać. I już wtedy, wiedziałem, że ją kocham…Ale nie było czasu, rozumiesz ? Nikt nie dał nam czasu. Ani szansy. A to była jedyna kobieta, którą naprawdę kochałem. Wystarczyło, że zobaczyłem jej oczy. Rozumiesz, Eve? Czy ty mnie rozumiesz? –ścisnął jej dłoń.
Głos zamarł mu w gardle.
- Jak ona miała…na imię?-Eve siedziała jak skamieniała.
- Sophie.
- Sophie-powtórzyła Eve i pokiwała głową – A więc to nią chodzi ?
- Tak-Eugene wbił wzrok w ziemię.
Mógłby powiedzieć jeszcze o Rene z Bastogne i o tym, jak człowiek umarł im na rękach, ale nie chciał. Czuł, że sam nie zniósłby tego ponownie.
- Chcę byś zrozumiała, że nie w tobie tkwi problem, lecz we mnie, Eve…Nie chcę cię ranić, skoro nie potrafię już kochać. A nie potrafię, taka jest prawda. Więc proszę nie zwódz mnie. Zranisz tym tylko siebie.
Spod powiek Eve wypłynęły łzy.
- A jednak nie zrezygnuję, Eugene.
Gwałtownie obtarła wilgotne policzki wierzchem dłoni i poderwała się na równe nogi. Nie należała do kobiet, które łatwo się poddają. Była jak ten narowisty koń-nieustępliwa, impulsywna. Kiedy biegła w stronę Kapitana, nie wołał za nią. Nie zatrzymywał jej. Wiedział, że tak musiało się stać.


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Miss.Finn dnia Śro 21:35, 01 Sie 2007, w całości zmieniany 4 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Dong
Kapitan
Kapitan



Dołączył: 25 Mar 2007
Posty: 161
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 3/3
Skąd: Socjalistyczna Republika Południowego Yorkshire

PostWysłany: Wto 10:57, 10 Kwi 2007    Temat postu:

Czy to aby na pewno twoje ?? Wink

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Miss.Finn
Starszy szeregowiec
Starszy szeregowiec



Dołączył: 09 Kwi 2007
Posty: 12
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Hotel New Hampshire

PostWysłany: Wto 13:36, 10 Kwi 2007    Temat postu:

Oczywiście Very Happy Uwielbiam angielskie tytuły i mam do nich dziwną słabość dlatego zawsze używam ich zamiast polskich. A co, nie podoba się ? Wink (drugą część tego co umieścilam pisałam jeszcze w trakcie postowania Very Happy ).

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
kaśka
Chorąży
Chorąży



Dołączył: 25 Lut 2007
Posty: 75
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Warszawka

PostWysłany: Wto 13:55, 10 Kwi 2007    Temat postu:

Cytat:
Po czym pochylił się nad ofiarą i otwierając wszystkie torebki morfiny jakie trzymał, wsypał naraz całą ich zawartość w ranę.


Może się czepiam, ale w medycynie nie stosuje się morfiny w proszku lecz roztwór i ew. tabletki. Podczas wojny stosowali w proszu środek odkarzający Wink Poza tym czy Twój bohater chciał zabić Evansa "wsypując naraz całą ich zawartość" Wink Jeszcze całego nie przeczytałam, nie wciągnęło mnie aż tak bardzo jednak jest całkiem całkiem Wink


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Miss.Finn
Starszy szeregowiec
Starszy szeregowiec



Dołączył: 09 Kwi 2007
Posty: 12
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Hotel New Hampshire

PostWysłany: Wto 17:36, 10 Kwi 2007    Temat postu:

nie, nie , zaraz. na takie rany zazywczaj działano bardzo dużą dawką mofriny i wyjęłaś to zdanie z kontekstu-tam było napisane , że 'całą zawartość tej dawki jaką wyjął', co nie oznacza 'całą jaką miał' Smile Gdyby wsypał całą jaką miał to pewnie, że by go zabił Wink zresztą, takie metody stosowano w U.S Army choćby w walkach na Iwo Jimie kiedy na przykład żołnierz był nie do uratowania na polu walki (taka scena była także w Cienkiej Czerwonej linii). A co do proszku z morfiny-ja o tym słyszałam, nie wiem, może zostałam wprowadzona w błąd, jak tak to proszę o wybaczenie tego uchybienia Wink

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
kaśka
Chorąży
Chorąży



Dołączył: 25 Lut 2007
Posty: 75
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Warszawka

PostWysłany: Śro 11:26, 11 Kwi 2007    Temat postu:

oki spoko Wink
Przeczytałam do końca to, co na razie zamieściłaś i muszę powiedzieć, że moje odczucia są nieco mieszane. Zapowiadało się całkiem nieźle, chociaż pewnie to nie koniec opowiadania i być może zmienię zdanie Wink
Nie będę pisać o fabule, bo wydaje mi się że nie ma tu do czegoś się czepiać (odnośnie fabuły napisze tylko, że typowo kobiece spojrzenie i widać że to kobieta pisała Wink co nie jest oczywiście jakimkolwiek błędem ), jednak jest tu wiele (w moim przekonaniu) błędów, które mnie jako zwykłego czytelnika rażą. Może i są to szczegóły, zwykłe niedociągnięcia, jednak szczegóły składają się na całość. Np.:

Bez urazy, ale uśmiałam się przy tym porodzie
Cytat:
Chcę by umarło, rozumiesz?!-ścisnęła jego dłoń i wbiła w niego czarne zrenice- Ma umrzeć. Nie wypuszczę go.


"nie wypuszczę go" ?????

albo:
Cytat:
Słońce ześlizgnęło się już na linię horyzontu, wyglądało jak żółtko jajka

Wg mnie nie potrzebne porównanie do jajka albo inaczej - dość nowatorskie porównanie Wink albo to był element Wielkanocny Wink zaskoczyło mnie to porównanie, bo mam wrażenie że tam nie pasuje Wink

Cytat:
Czuł, że wiedza, którą zdobył na tej wojnie zmieniła go na zawsze i nigdy już nie uda mu się amputować jej ze swojej pamięci.



Bez urazy, ale najbardziej uśmiałam się czytając :
Cytat:
Zlustrował dziecko. Niewiele ujrzał.
Czasownik zlustrował, podobnie jak w innych miejscach (bo parokrotnie go użyłaś) kompletnie tu nie pasuje

Mam wrażenie, być może i mylne, ale za dużo używasz słów które nie pasują do całości. Po prostu jako zwykły czytelnik odbieram to tak, jakbyś chciała na siłę włożyć "profesjonlanie brzmiące słowa", a czasem lepiej wychodzi jak jest ich mniej Wink

Nie chcę abyś odebrała to jako atak na Ciebie i na Twoje opowiadanie po prostu wyraziłam swoją opinię. Nie chcę odgrywać roli prof. Miodka, ale uważam, że wiele słów i użytych zwrotów tu nie pasuje, obniżając wartość Twojego opowiadania.
Podobało mi się to, że chciałaś ukazać psychikę swoich bohaterów, napisać co czują, jak i co myślą, jaka jest ich osobowość. To naprawdę powoduje, że czytelnik wchodził w głębszy kontakt z bohaterem.

Czekam na ciąg dalszy Wink


peace


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
yOgi
Administrator



Dołączył: 31 Sty 2007
Posty: 248
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Bartoszyce

PostWysłany: Śro 16:01, 11 Kwi 2007    Temat postu:

Nie to żebym się czepiał, ale czy możesz utworzyć sobie stronę i tam dodawać swoje opowiadania ? Tutaj zamieszczałabyś linki do poszczególnych 'epizodów' i tutaj by komentowano Twoje 'wypociny'. To jest moja mała sugestia.

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Darth Vader
Moderator



Dołączył: 02 Lut 2007
Posty: 220
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Niepodległy Konstancin

PostWysłany: Śro 19:57, 11 Kwi 2007    Temat postu:

Ale dlaczego? Ja uważam, że nie ma nic złego w tym. Każda forma aktywności na forum jest wskazana. No oprócz spamu.

I Ty Brutusie przeciwko mnie ?! xD

yOgi


Nie tak łatwo zdobędziesz tu pełnie władzy Very Happy


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Darth Vader dnia Czw 21:17, 12 Kwi 2007, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Miss.Finn
Starszy szeregowiec
Starszy szeregowiec



Dołączył: 09 Kwi 2007
Posty: 12
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Hotel New Hampshire

PostWysłany: Śro 23:21, 11 Kwi 2007    Temat postu:

do kaśki-> wszelkie słowa krytyki są wskazane i mile widziane , ale muszę wiele sprostować Wink I jakby co to też się nie obrażam czy nie czuję się dotknięta, tylko ponieważ pisanie to dla mnie nie jest pierwszyzna, muszę koniecznie wyjaśnić parę formalnych zagadnień (rozumiem , że laikom może się parę rzeczy mylić).

1. Nie używam 'profesjonalnie brzmiących słów'. Wiem o co Ci chodziło-o przeintelektualizowanie tekstu, ale ja tego nie czynię, a Twoje wrażenie(z mojej winy) jest błędne. Otóż form od 'lustrować' użyłam w tych miejscach świadomie i moim zdaniem pasowały idealnie do sytuacji np : lustrował (czyli intensywnie się przyglądał) dziecku, no ale niewiele ujrzał, bo dzieciak był 'zakopany' w szmatkach Laughing nie wiem co tu śmiesznego Rolling Eyes Gdybym za każdym razem używała 'patrzeć' lub 'spojrzeć' to by był błąd stylistyczny, a 'gapić' użyć nie mogę z oczywistego powodu-to kolokwializm i to mógłbyć dopiero błąd.
2. Co do amputować z pamięci-to nie rozumiem. Nie słyszałaś o bardzo znanym wyrażeniu, którego jako pierwszy użył po wojnie ks.Tishner czy Herbert, którzy pisali o traumatycznych przeżyciach wojennych, które każdy chciałby 'amputować ze swojej pamięci'?To czysto literacka konstrukcja i dlatego jej użyłam. Jest poprawna językowo.
3. Porównanie do jajka -tak, to moje nowatorskie porównanie, które stylem można zaliczyć do takiego gatunku, który się nazywa realizm magiczny. Mój styl kwalifikuje się do obszaru z pogranicza realizmu magicznego i naturalizmu.
4. Nie wypuszczę go-tutaj być może nie bardzo wczułaś się w sytuację, którą ja widziałam w wyobrazni. Wiele zgwałconych kobiet tak właśnie reaguje-nie chcą rodzić dziecka, którego nienawidzą. 'Nie wypuszczę go' (dziecka) to reakcja szokowa, pozbawiona logiki na traumę, jakiej Sophie doświadczyła. Może śmiesznie brzmieć, ale ja zam takie reakcje (nie ściemniam, naprawdę). Ale rozumiem, że dla niektórych to może być przesada.

No, to tyle Wink Smile I absolutnie się nie gniewam ani nic, tylko chciałam wyjaśnić, jak każdy zrobiłby na moim miejscu.

pozdrówka

P.S. Jakby co to nikomu nie każe czytać tych...hmm...'wypocin'.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
kaśka
Chorąży
Chorąży



Dołączył: 25 Lut 2007
Posty: 75
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Warszawka

PostWysłany: Czw 0:38, 12 Kwi 2007    Temat postu:

wow powiało chłodem Wink

Ad 1,2,3 Przepraszam Pani Profesor Rolling Eyes ...


Cytat:
4. Nie wypuszczę go-tutaj być może nie bardzo wczułaś się w sytuację, którą ja widziałam w wyobrazni. Wiele zgwałconych kobiet tak właśnie reaguje-nie chcą rodzić dziecka, którego nienawidzą. 'Nie wypuszczę go' (dziecka) to reakcja szokowa, pozbawiona logiki na traumę, jakiej Sophie doświadczyła. Może śmiesznie brzmieć, ale ja zam takie reakcje (nie ściemniam, naprawdę). Ale rozumiem, że dla niektórych to może być przesada.


nie chodzilo mi o sytuację, ani też o jej reakcję, która jest w 100% zrozumiała, lecz o same użyte słowa. Nie brzmi to po prostu po ludzku, zamiast "nie wypuszczę go" - "nie chcę tego dziecka urodzić" albo co ... Rolling Eyes


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Darth Vader
Moderator



Dołączył: 02 Lut 2007
Posty: 220
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Niepodległy Konstancin

PostWysłany: Czw 21:14, 12 Kwi 2007    Temat postu:

kaśka napisał:
wow powiało chłodem Wink

Ad 1,2,3 Przepraszam Pani Profesor Rolling Eyes ...


Cytat:
4. Nie wypuszczę go-tutaj być może nie bardzo wczułaś się w sytuację, którą ja widziałam w wyobrazni. Wiele zgwałconych kobiet tak właśnie reaguje-nie chcą rodzić dziecka, którego nienawidzą. 'Nie wypuszczę go' (dziecka) to reakcja szokowa, pozbawiona logiki na traumę, jakiej Sophie doświadczyła. Może śmiesznie brzmieć, ale ja zam takie reakcje (nie ściemniam, naprawdę). Ale rozumiem, że dla niektórych to może być przesada.


nie chodzilo mi o sytuację, ani też o jej reakcję, która jest w 100% zrozumiała, lecz o same użyte słowa. Nie brzmi to po prostu po ludzku, zamiast "nie wypuszczę go" - "nie chcę tego dziecka urodzić" albo co ... Rolling Eyes


Kaśka weź w ogole wyluzuj xD Nie ma co, mamy do czynienia z co najmniej magistrem Very Happy Każda forma krytyki jest z góry skazana na porażke. Very Happy

Nie no żart oczywiscie. Very Happy Nie bierzcie tego do siebie. Smile


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Dong
Kapitan
Kapitan



Dołączył: 25 Mar 2007
Posty: 161
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 3/3
Skąd: Socjalistyczna Republika Południowego Yorkshire

PostWysłany: Wto 0:02, 01 Maj 2007    Temat postu:

Ale to jest jej twórczość i ona ma prawo pisać co sobie zażyczy Smile jeśli chce pisać o porodach to niech pisze, jeśli chce wychwalać PiS to niech też to robi Very HappyVery HappyVery Happy Tutaj panuje wolność słowa. Razz

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Miss.Finn
Starszy szeregowiec
Starszy szeregowiec



Dołączył: 09 Kwi 2007
Posty: 12
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Hotel New Hampshire

PostWysłany: Wto 23:40, 05 Cze 2007    Temat postu:

Ciąg dalszy części 1 :

***
- I jak tam Eve?-wymruczała nieśmiało pani Roe tego samego wieczora, gdy wszyscy z klanu Roe’ów siedzieli razem przy kolacji.
Elizabeth Roe rzuciła bratu wymowne spojrzenie. Znała prawdę. W małym miasteczku wieści rozchodzą się szybko, a ta, że Eve Mitchell została odrzucona przez młodego Roe’a, obiegła wszystkie domy w okolicy dosłownie piorunem. I oczywiście jedyne czego nikt nie wiedział, to tego, jakim cudem rozpowszechniono tę więść z tak zawrotną szybkością. Chociaż, w tym przypadku, wyjątkowo nie znano także powodu dla którego Eugene zranił Eve. A to dawało asumpt do najgorszych plotek.
-Dobrze-odrzekł niechętnie.
-Babciu czy mogę dostać kawałek ciasta?-wtrąciła Margarita Johnson, młodsza z wnuczek pani Roe.
Zanim Michelle Roe zdołała odpowiedzieć, odezwała się jej córka:
- Nie, mamo, nie dawaj jej-po czym zwróciła się do Rity-Zjadłaś już jeden, prawda?
Di zajmująca miejsce obok, zachichotała pod nosem, a Rita naburmuszyła się. Pani Roe spojrzała na nią z rozbawieniem, dokroiła chleba i usiadła na swoim miejscu.
- Wyładniała, nieprawdaż?-kontynuowała temat Eve, patrząc na syna.
- Zawsze podobała się chłopakom.-powiedział krótko.
Wobec tak widocznego objawu obojętności, którą demonstrował Eugene, pani Roe zaniechała dyskusji. Upewniła się przynajmniej, że to co powiedziała jej popołudniu Liz, jest prawdą.
Po posiłku, gdy odprowadziła do drzwi Franka, Lizzy i dziewczynki, którzy tym razem nie zostali na wieczór i poszli do siebie, wróciła do syna, wciąż siedzącego w kuchni nad brudnym talerzem.
- Jesteś zniechęcony-odezwała się.
Eugene wstał i podszedł do okna. Patrzył na bagna Bayou Chene otulone granitową ciemnością.
- Minęły trzy miesiące od kiedy wróciłeś-ciągnęła ostrożnie- Może powinieneś pomyśleć o tym, co dalej.
- Pracuje z Frankiem. To mi wystarcza.
Pani Roe pokręciła głową, czego nie widział.
- Dziecko, kogo usiłujesz oszukać? Przecież widzę, co się dzieje. Nie masz serca do tej pracy. Chowasz się przed ludzmi. Frank też ma takie zdanie.
Odwrócił się i usiadł przy niej, biorąc ją za ręce.
- Więc powiedz mi, co mam robić?-powiedział rozpaczliwie.
- Najpierw ty musisz mi wyznać całą prawdę.
- Nie wiem co to jest prawda-wydusił- O to właśnie chodzi, że nie umiem nazywać już rzeczy po imieniu.
Przytknął jej dłoń do swoich ust i powtarzał gorączkowo:
- Czuję , że nigdzie nie ma dla mnie miejsca. Ciągle śni mi się wojna. Widzę ich twarze i ich rany. Pytają mnie, czemu ich nie ratowałem…Pytają czemu…! Nigy nie chciałbym, by to wróciło, ale jednocześnie czuję , że gdyby jednak wróciło, miałbym swoje zadanie. Zadanie, mamo. Bo ja nigdy nie będę już inny. Zawsze będę żołnierzem do wykonywania zadań.
- Nie byłeś zwyczajnym żołnierzem. Byłeś lekarzem.
- A więc jeszcze gorzej.
- Synu-ton pani Roe stał się twardy- Kapitulacja czasami bywa przedwczesna. Sam to wiesz. Przecież kiedyś byłeś inny.
- Kiedyś ! Kiedyś! Jaki?-poderwał się od stołu i zaczął nerwowo krążyć po całej kuchni- Jaki byłem? Sam tego nie wiem, nie pamiętam czy w ogóle byłem jakiś przedtem ! Dojrzewałem. Nie znałem siebie, mój charakter nie miał żadnych znaków szczególnych. Ukształtowała go w całości wojna. Znam siebie tylko z wojny. Mówisz, że kryję się przed ludzmi. Ale oni rozwijali się w pokoju, poznawali smak życia, osiągnęli swój spokój w trybie normalnym. Mieli szansę uczyć się, poznawać. Straciłem tyle lat… Jak mogę czuć się dobrze w ich towarzystwie ? W stosunku do nich mam zaległości, których nigdy nie nadrobię. Wiesz jak się czuję?
- Widzę to teraz. Przemawia przez ciebie gorycz i rozżalenie. I wybacz, że ci to powiem, lecz użalasz się nad sobą. Wojna wpływa na charaktery, ale jest dla nich także sprawdzianem. Czy gdybyś wcześniej nie był dzieckiem tak wrażliwym, wykonywałbyś swoją misję tak dobrze? Czy tak niewielu uratowałeś, że się oskarżasz? Czy nie miałeś wyboru jak inni? Przecież mogłeś nie pójść, doskonale wiesz, że mogłeś nie pójść. Ale miałeś zbyt odważne, prawe i dobre serce. Chciałeś coś zrobić by ocalić jak najwięcej istnień na tej wojnie. Który z młodzieńców, którzy nie poszli jest w stanie pochwalić się takim osiągnięciem? Czy to dla ciebie nic nie znaczy? Wiem, że tak nie jest. Wiem również, że walka zostawiła w twojej duszy wiele niezagojonych ran, o których mówisz. Nie mam zamiaru cię oszukiwać, niektóre nigdy się nie goją… Ale zostawiła też w tobie ogormne bogactwo. Masz ten kapitał, kochanie.
- A jeśli to bzdura? Mamo, wojna nauczyła mnie wszystko poddawać w wątpliwość, bo na niej nic nie jest niemożliwe.
- Nawet jeśli, musisz spróbować walczyć. Choć spróbować-przytuliła go mocno do siebie-Obiecaj mi, że chociaż spróbujesz, Eugene.
- Obiecuję –odrzekł, ale w jego głosie nie było nic, oprócz pustki.

***
Wysokie, zielone trawy błyszczące zdradziecko w słońcu. Sterczące jak miecze, wymierzone w niebo. I on, w ciężkich oficerkach z karabinem w ręku. Biegnie, szybciej, coraz szybciej, w jego sercu lęgnie się strach, że nie zdąży. Oddech mu przyspiesza, dudni w uszach, jest chrapliwy, zwierzęcy. A potem wreszcie dociera. Widok jest niesamowity. Zielony plac egzekucyjny, białe słońce zabijające życie. Na samym środku widzi tego chłopca. Jest młody, ma jasną cerę. Nie rusza się. Tylko patrzy z otwartymi oczami. Te oczy są nieruchome. Czarne, zastygłe w szoku. I wciąż patrzą w jego twarz. Może była w nich odrobina nadziei, może było pytanie. Ale on nawet nie zwrócił uwagi. Nie chciał, nie mógł, nie zdążył. Nacisnął spust i oczy zgasły, jak gaśnie wyłączone światło. Krew, czuł krew wylewającą się z ciała przez mały, brunatny otworek. A przecież nie chciał zabić tego chłopca. Chciał uratować innych. Zabić to znaczy ratować. Taki jest wynik wojennych kalkulacji.
A słońce błyszczało tak jasno. I zabijało motyle. Zabijało robaczki, pełzające wśród ostrzy traw. To właśnie tak jest. Zabija się życiem, zabija się miłością. Czy to jest ta prawda, którą się od krywa starzejąc się ? To niemożliwe. Człowiek nie po to się rodzi. Przecież człowiek też kocha i używa miłości by ocalać. Tak. Tak. Ale używa jej też do zabijania. To jest właśnie zło, które w nas drąży. To jest wałśnie prawda-dobro, które nie wyklucza zla i zło, które nie wyklucza dobra. Nie mógł znieść tej ambiwalencji. Nie. Nie. Nie.


Richard Winters gwałtownie obrócił się na posłaniu, otrząsając się z koszmarnego snu. Spojrzał w okno, za którym powoli z nocy wyłaniał się dzień. Na zegarku była piąta rano. Wstał , poszedł do łazienki i umył twarz. Kiedy w godzinę pozniej przestąpił próg kuchni, pastor Blackwood był już po porannej mszy i w skupieniu czytał gazetę.
-Dzień dobry-odezwał się Winters, siadając przy stole.
Pastor Blackwood zsunął okulary z nosa i przyjrzał się swojemu gościowi.
- Dzień dobry, dzień dobry-mruknął- Widzę, że miał pan, panie kapitanie, kiepską noc.
- To aż tak widać?-Winters uśmiechnął się kącikami ust.
- Na wypanego na pewno pan nie wygląda, kapitanie. Ale solidne śniadanie krzepi każdego-duchowny złożył gazetę starannie, wstał i przywołał Martę, służącą , która pomagała mu na plebanii od dobrych kilkunastu lat.
Poczciwa Marta niezwykle uradowana faktem, że kapitan Winters wstał tak wcześnie i że będzie mogła przyrządzić mu posiłek z prawdziwego zdarzenia, a pichcenie było w końcu nadrzędnym celem jej życia, zaraz zabrała się do roboty. Jej kulinarne zdolności jak zwykle stały się przedmiotem entuzjastycznych pochwał Wintersa, któremu pachnące, brązowe rogaliki, wiśniowe konfitury i jajka na bekonie dosłownie rozpływały się w ustach.
- Gdyby szykowała się jeszcze jakaś wojna, musi mi pan przyrzec kapitanie, że wezmie mnie pan ze sobą i zatrudni w kuchni, a obiecuję, że żaden z naszych chłopców nie będzie narzekał , że nie ma sił do walki-Marta stała nad Richardem Wintersem i czuwała, czy aby wszystko znika z jego talerza .
- Obawiam się Marto, że to nie będzie możliwe. –śmiał się Winters- Bo wówczas żaden żołnierz nie wyszedłby z kuchni i przegralibyśmy tę wojnę.
- Tak czy siak, żołnierz nie może walczyć o pustym żołądku-Marta skrzyżowała ręce na piersiach-To jedno wiem na pewno.
Chrząknęła i wyszła, zostawiając Wintersa razem z pastorem.
- Cóż, mam nadzieję, że Nasz Dobry Bóg nie pozowli na jeszcze jedną wojenną zawieruchę, nawet jeśli Marta miałaby przestać gotować, co przysięgam, byłoby karą dla świata-powiedział ksiądz, patrząc za swoją wierną towarzyszką.- Ale żarty żartami, a rzeczywistość rzeczywistością…Czytał pan wczorajszą gazetę, majorze?
Winters pokręcił głową, w milczeniu przeżuwjąc płatek bekonu.
- Wydaje mi się, że obecny układ sił ustalony na Jałcie zaprowadzi polityków do kolejnych konfliktów-ciągnął z przejęciem duchowny i postukał palcem w rozłożoną gazetę- Tutaj jest bardzo interesujący artykuł na ten temat.
- Wybaczy ksiądz, ale trzymam się od polityki jak najdalej. To właśnie ona sposobi do wojny, a ja dopiero co z niej wróciłem. – Richard Winters powiedział to z przygnębieniem w głosie.
Istotnie, dramatyczne zdarzenia wciąż tkwiły mu w umyśle i dręczyły w snach, tak jak dzisiejszej nocy, gdy po raz kolejny śnił mu się młody, niemiecki żołnierz którego swego czasu tak bezpardonowo zastrzelił. To był unikatowy tego typu czyn w jego karierze i wciąż napawał go obrzydzeniem, chociaż był przy tym pewien, że w tamtej szalonej chwili nie umiałby postąpić inaczej. Niektóre impulsy zawsze pozostają impulsami, odruchami biologicznymi, z którymi logika myślenia nie ma szans. A że Dick powrócił do swojej Pennsylwani zaledwie przed paroma miesiącami, wszystkie wspomnienia były jeszcze żywe.

Z początku planował zostać z rodziną, z krewnymi, ale po kilku tygodniach spędzonych w rodzinnym miasteczku spostrzegł, że nie umie żyć między ludzmi, którzy niegdyś byli mu bliscy. Nie tłumaczył sobie tego, lecz przyjął do wiadomości te stany swojego umysłu, które sygnalizowały niezmiennie, że jeśli w ogóle będzie mógł jeszcze funkcjonować jako cywil, to lepiej zrobi to otaczając się nowymi, zupełnie obcymi ludzmi. Iluzja budowania życia od podstaw dawała przynajmniej poczucie bezpieczeństwa, dawała nową wiarę, którą trudno było odnalezc pośród tych, którzy znali cię zbyt dobrze i samym swoim widokiem przypominali ci, że byłeś na okrutnej wojnie i tę wiarę straciłeś. Podobnie jak wielu kombatantów Winters usiłował przezwyciężyć ową sytuację, którą sam nazywał kuriozalną, ale nic to nie dawało na dłuższą metę. Musiał wyjechać i jako człowiek w pełni dojrzały i świadomy po prostu oznajmił to swojej rodzinie pewnego dnia. Przyjęli to ze spokojem, za co był im wdzięczny. Zresztą, nie wyprowadził się daleko. Wciąż był w Pennsylwani. Mimo wszystko, to była jego ziemia.

Po przyjechaniu do Lorane właściwie nie miał pojęcia co począć. Nie wiedział nawet czemu akurat tę miejscowość wybrał. Z wojskiem łączyło go wszystko, nie tylko doświadczenie wojny, ale także cały okres młodości spędzony na studiach w West Point. Teraz, gdy wojny nie było, cieszył się pokojem, lecz równocześnie stanął przed problemem co robić dalej , czym zająć się by się utrzymać i mieć z życia satysfakcję. I tego dylematu jak dotąd nie rozstrzygnął, choć coraz silniej skłaniał się ku prozpozycji współpracy z Lu.

Na razie potrzebował odmiany. Chciał tylko dotrzymać obietnicy, którą złożył Bogu w pamiętną noc pod Carentan, gdy patrzył jak morze ognia ogarnia niebo i ziemię. Przysiąg wówczas, że jeśli przeżyje tę wojnę, każdy następny dzień swego życia spędzi w pokoju. Tym samym nie chciał mieć już nic wspólnego z wojskiem i zamieszkał na plebanii kościoła w Lorane, co uważał za dobrą opcję również dlatego, że budowa nowego domu w pobliskiej okolicy była bezcelowa w świetle jego dalszych planów wiążących go z Nixonem, a naprawdę nie mógłby znalezc zastępczego, równie wygodnego lokum na te kilkanaście miesięcy. Środki, które zgormadził z wojskowego żołdu nie były w końcu tak duże, z kolei ze specjalnych programów pomocy dla wszystkich, którzy służyli w armii na wojnie, oferowanych przez rząd amerykański, raczej nie miał sposobności korzystać, wszystkie bowiem opierały się niemal bez wyjątku na możliwości podjęcia w całości finansowanych przez państwo studiów na wyższych uczelniach. Było to godne uwagi i uznania, ale nie dla tych, którzy edukację mieli już za sobą, a Dick Winters ukończył przecież West Point.

Pierwsze zatem co zrobił, to przeniósł się na plebanię, potem zaś miał się skontaktować z Lu. Póki co jednak, musiał zastanowić się nad konkretnym zajęciem tutaj, a niestety możliwości w małych miasteczkach takich jak Lorane nie były wielkie i coraz częściej Wintersa ogarniały ponure myśli, które stały się jeszcze bardziej przygnębiające, kiedy okazało się, że pastor, gospodarz na plebanii, słyszał o Wintersie, a to dlatego, że był wojskowym kapelanem jednej z kompanii w 101 Dywizji. Ten niesamowity zbieg okoliczności wcale nie cieszył Richarda, szczególnie na początku. Potem jednak, gdy pastor dowiódł swojej lojalności i przyjazni, która cechowała się wyrozumiałością , Winters pojął, że to optymalna sytuacja. Nie musiał już ukrywać swoich demonów, za to mógł je poskromić z pomocą człowieka, który posiadał wspaniały umysł, ogarniający całą filozofię i naturę, i przede wszystkim Boga.
Ich długie dysputy o wojnie, które często snuli godzinami w nocy, kiedy Marta poszła już spać, pozowliły Wintersowi uwolnić się od negatywnych emocji i uświadomić sobie, że wojenne dramaty nie muszą być destrukcyjne. Doszedł do tego wniosku, opowiedziawszy pastorowi o Eugenie Roe i o tym, jakie refleksje rodziły się w jego duszy , gdy patrzył na tego niesamowitego chłopaka.
- Widzi pan, majorze-odparł spokojnie pastor Blackwood wysłuchawszy słów Dicka do końca- Świat nigdy nie jest czarno-biały, choć ciągle usiłujemy czynić go takim. Sugerujemy się powtarzalnością historii. Oczywiście, nie tylko historia świata zatacza krąg, ale i historia jednostki, to prawda. Istnieją typy i wzorce, które od zawsze są takie same, jednakże ludzie ciągle są inni. W każdej powtarzalności odkrywamy coś nowego. Dlatego najwrażliwszy nie może oznaczać najsłabszego i odwrotnie. Konfiguracja się zmienia. Zbyt mało patrzymy za horyzont, zbyt często koncentrujemy się na nim samym. Można żyć ze śmiertelną tajemnicą, można poznać śmierć i nie złamać się. Pierwszym, który przeszedł tę najcięższą z prób, był Chrystus Pan. Wszystko, cała prawda, której szukamy została zawarta w Biblii przed wiekami. Gdybyśmy tylko chcieli to zrozumieć…-pastor westchnął i uśmiechnął się- Jestem pewien, że panu się to uda.
Po tej rozmowie Winters stopniowo pogodził się z samym sobą. Pamiętał, jak płakał nad Eugenem, jak drżał o jego przyszłość, i że tak naprawdę, w tamtych chwilach, widział w nim siebie i swój własny strach. Teraz umocnił się w wierze, tym bardziej, że nigdy jej nie stracił w odróżnieniu do wielu swoich kolegów z wojska. Pastor był żywym dowodem na to, że wiara musi trwać. Że sens istnieje. Winters był podekscytowany tym odkryciem jak dziecko, oczekujące nowej zabawki, i jeszcze tego samego wieczora, postanowił napisać listy do tych z kompanii Easy, z którymi utrzymywał kontakt. Nadal czuł się ich mentorem, ich dowódcą, ich bratem. Czy byłby zdolny tylko dla siebie zachować wiedzę, która mogła ocalić ich dusze?


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Band of Brothers / Kompania Braci Strona Główna :: O serialu Wszystkie czasy w strefie GMT + 3 Godziny
Idź do strony 1, 2  Następny
Strona 1 z 2

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
     Band of Brothers / Kompania Braci: Forum poświęcone serialowi i książce Kompania Braci.     
Powered by phpBB © 2001, 2002 phpBB Group   c3s Theme © Zarron Media
Regulamin